Artykuły

"Wyzwolenie"

"RZECZ napisana w roku 1902, dzieje się na scenie teatru krakowskiego". Takim dopiskiem opatrzył Stanisław Wyspiański kartę tytułową "Wyzwolenia". Teatr olsztyński przypomina tę informację na okładce programu. Ale "rzecz" nie dzieje się na scenie teatru krakowskiego, dzieje się w zupełnie innym teatrze. Olsztyńskie przedstawienie "Wyzwolenia" prawie w niczym nie nawiązuje do "Wyzwolenia", jakie wymarzył sobie Wyspiański, do sztuki spełniającej określone zadanie w konkretnej rzeczywistości historycznej. Błeszyński odrzuca stylistkę młodopolską, rezygnuje z wyraźnie rysującego się w tekście podziału na trzy odmienne akty, dokonuje wielkich skrótów, w rezultacie przedstawienie trwa (bez przerwy) zaledwie półtorej godziny. Geniusza zamienia w nędzną kukłę wynurzającą się z zapadni teatralnej, akt z maskami wtapia między szopkę pierwszego aktu i strzępy najbardziej pociętego aktu trzeciego. Nie ma w przedstawieniu Erynii, didaskalia, pełniące też rolę komentarza autorskiego, ograniczono do minimum.

Co pozostaje? "Wyzwolenie" zaadaptowane przez inscenizatora na modę awangardową, przybliżone do współczesności, rozprawa skomponowana z myśli Wyspiańskiego, ale dostosowanych do wymagań reżysera. Z ostatnich wystawień "Wyzwolenia" przypomina trochę propozycję Hanuszkiewicza.

Kiedy przychodzimy do teatru scena jest odsłonięta. Deski proscenium wypierają pierwsze rzędy krzeseł. To już znamy. Ulubiony chwyt Błeszyńskiego. Paru innych reżyserów również. Celem zbliżenie aktora do widza, zatarcie granicy dzielącej scenę od widowni.

W głębi sceny również odsłonięta, widać nagi mur i części maszynerii teatralnej. To też znamy. Maszyniści ustawiają fragmenty dekoracji. Z widowni wchodzi na scenę Konrad (Edward Wnuk) w cywilnym, współczesnym ubraniu. "Scena wielka otwarta..." - to jego pierwsze słowa. Czy to Konrad Wyspiańskiego? Ten, który przybył, by zerwać kajdany i "wprząc was do dzieła"?

Po chwili zewsząd schodzą się aktorzy. Reżyser (Jerzy Stasiuk) w mocnej skórzanej marynarce, energicznie wkracza Muza (Janiita Bocheńska), przypominająca gimnazjalną profesorkę. Reżyser pyta od niechcenia: "Coś tam? Jest jaka sztuka?". Brzmi to jak - "A może byśmy coś zagrali?". Reżyser puszcza w ruch machinę. Personel techniczny wnosi stroje, sterty kostiumów, rekwizyty. Aktorzy przebierają się wybierając z tej rupieciarni kontusze, sukmany, husarskie zbroje, oznaki władzy świeckiej i duchownej, szablę, sztandary, "...lite pasy, krzywce, karabele, chłopskie gujne, sukmany, trzosy".

W krótkiej chwili scena zamienia się w barwną szopkę. Tłum krąży rytmicznie po scenie rozdzierany przez sprzeczne głosy. "Na kolana"! "Do góry"! Zaczadzeni poddają się rytmowi szopki. Stereotypowy obrazek polskiej historii. Coś z pamfletu, coś z kpiny. Najlepsza część przedstawienia. Pomysłowo i z nerwem rozegrana. Pozostaje w pamięci Muza w srebrzystej sukni (Janina Bocheńska), Kaznodzieja (Ryszard Olszak) z matejkowskim gestem Skargi, Karmazyn (Józef Czerniawski). "Awangardowe" przedstawienie nie może jednak obejść się bez przekazanego przez tradycję wzoru. Reżyser z widowni hamuje zapędy przebierańców. Z drugiego końca widowni ponownie(?) wkracza Konrad rozpędzając ("Warchoły, to wy...") kukły romantycznego teatru.

Nie przerywając przedstawienia inscenizator przechodzi do drugiego aktu, słynnej rozmowy z maskami. Ten fragment sztuki zawsze różni się od pozostałych aktów. Musi się różnić. W drugim akcie toczy się rozmowa o wielkich sprawach, o Polsce, o narodowych mitach, potrzebie czynu, sile sztuki i wyrywaniu się spod jej wpływów.

Z kim ta dysputa? Z takimi "co myśli swe ukrywają" (?), z widownią współczesną (?), z cieniami przeszłości... Konrad olsztyński polemizuje z kolegami-aktorami! Niektórzy zdjęli już kostiumy. Konrad wyrzuca z siebie lawinę słów znaczących i pustych. Ba, w "Wyzwoleniu", obok czystej poezji wielkich spraw, jest sporo bełkotu. Konrad nie natrafia jednak na polemistów. On tylko jest silny, partnerzy odpowiadają nieśmiało, półgębkiem, w chwilach, najwyższych napięć - szydzą. Brak partnerów i ustawienie w roli masek aktorów bliżej nie określonego teatru współczesnego (olsztyńskiego?) pomniejsza trochę całą sprawkę: i to proscenium wysunięte do przodu, i poszukiwanie aktualnych treści w tekście, i kontakty z widownią. Dramat bohatera, który szuka drogi, raz jest z poezją, za chwilę przeciwko niej, raz nawołuje do czynu, to znów popada w apatię, zmniejsza się do wewnętrznej rozprawy między ludźmi teatru, ujawnia niemożliwość porozumienia się wyolbrzymia wewnętrzne waśnie.

Edward Wnuk gra Konrada w dużym napięciu, wyrzuca siebie targające nim wątpliwości. Raz tylko uspokaja się, łagodnieje, wtedy, gdy mówi wzruszający monolog: "Chcę, żeby w letni dzień...".

Im bliżej końca, tym większe kłopoty. Brakuje pointy, albo nie trafia ona do widzów. A może inscenizator nie wie, jak wywiązać się z zadania ponad siły? Chciał "Wyzwolenie" włączyć w nurt życia współczesnego. Stereotypowi teatru romantycznego z "pierwszego aktu" przeciwstawił żarliwość publicznej, obywatelskiej dysputy z "aktu drugiego"... A co począć z "trzecim aktem"? "Wyzwolenie" historyczne kończył okrzyk "Więzy rwij". A "Wyzwolenie" współczesne? Jakich wyzwolin czeka teatr? Od błędnego myślenia? Złego działania? Stępiałych uczuć? Kto ma wyzwolenie przynieść?

Wcale niełatwo mając do dyspozycji tekst z bagażem gotowej, bardzo określonej wizji teatralnej, włączyć się do obywatelskiej przebudowy życia w dniu dzisiejszym. Wybrać z tekstu to, co ważne, przemówić językiem teatru w sposób zrozumiały. Nęcą przecież mody, przyzwyczajenia, ciąży garb tradycji.

Po wygarnięciu żalów, pozostaje nadzieja, wiara w dzień dzisiejszy i w jutro. Przedstawienie kończy sam inscenizator:

"Tu dramatowi temu koniec

Lecz myśl, ten chybki, lotny goniec,

poza ten dramat polatuje

i oto, co mi podszeptuję:

znajdzie się ktoś, kto przyjdzie tam

z kluczami

(może wyrobnik, dziewka bosa)..."

Przedstawienie wzbudza wątpliwości, prowokuje do dyskusji, nawet drażni niejasnościami, których nigdy w "Wyzwoleniu" nie brakowało. Ale jest to na pewno atmosfera korzystna dla teatru. Teatr powinien nawet zabiegać o podobny oddźwięk wśród publiczności. Tylko obojętność szkodzi teatrowi.

Braki formalne, techniczne, wynagradza chwilami szczera żarliwość. Chwilami broni się sam Wyspiański. Korzystne wrażenie pozostawia scenografia Władysława Wigury. Spośród wykonawców - poza wymienionymi Wnukiem, Bocheńską, Stasiukiem, Czerniawskim (ładnie powiedziany monolog Starego Aktora), Olszakiem - warto wspomnieć o Jerzym Bończaku (Przodownik), Romanie Michalskim (Syn) i Romanie Szmarze (Prymas). Ograniczona została przez inscenizatora rola Harfiarki (Zinaida Zagner) i Wróżki (Lubomira Tarapacka). Wzruszająco wypowiada kilka kwestii Władysław Badowski (Ojciec). Występują również Antoni Chętko (Hołysz), Konrad Wawrzyniak (Prezes), Andrzej Walden (Mówca), Joanna Biesiada, Sonia Ciesielska, Halina Lubaczewska, Andrzej Skubisz, Jan Błeszyński.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji