Artykuły

Cisza teatru

Z Piotrem Cieślakiem przed jutrzejszą premierą w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie

- Polskim widzom kojarzy się Pan z "aniołem stróżem" Mateusza Birkuta z "Człowieka z marmuru". Co się od tamtej pory wydarzyło, że teraz gościmy Pana w Krakowie jako reżysera?

- Po skończeniu studiów aktorskich, nie chciałem trafić do złego teatru; z Ryśkiem Perytem, z Małgosią Dziewulską założyliśmy Puławskie Studio Teatralne... Niestety, po trzech latach je zamknięto. Przez rok byłem więc aktorem u Szajny, potem trafiłem do Hubnera, ale już równolegle zdawałem na reżyserię. Wspomnianego ubeka Michalaka zagrałem u Wajdy, będąc już studentem reżyserii. Jakoś nie chciało mi się być aktorem.

- Dlaczego?

- Uważam, że aktorem trzeba być bardzo dobrym, żeby mieć z tego przyjemność, a ja najwyżej byłem czasami dobry. Według mnie, satysfakcję z wykonywania tego zawodu można mieć od poziomu Tadeusza Łomnickiego w górę. Wolę też taki cykl pracy, że coś robię, zrobię i zabieram się za następną rzecz, a nie co wieczór gram to samo i to czasem przez wiele lat, bo przedstawienie odniosło sukces. To mnie zawsze nudziło. Zresztą ja w teatrze szukałem wciąż czegoś nowego. Zajmowałem się i scenografią, i pantomimą. W Puławach byłem kierownikiem technicznym, robiłem dekoracje. Najchętniej spróbowałbym jeszcze sił jako dramaturg, jakąś sztukę bym napisał...

- Czynił Pan już jakieś próby?

- Na razie mam pióro... Ale wracam do przerwanej historii. Byłem już ileś tam lat reżyserem, kiedy umarł Zygmunt Hubner. Odczułem to, jakbym stracił moją artystyczną ojczyznę i wtedy wdałem się w krótki romans z teatrem Bogdana Hussakowskiego w Łodzi. I stąd moja teraz obecność w Krakowie, na scenie, którą on kieruje.

- Pięć lat temu został Pan dyrektorem Teatru Dramatycznego. To kolejna funkcja, jakiej Pan próbuje w teatrze...

- Kiedyś Tadeusz Bradecki bardzo ładnie powiedział, że dyrektor to jest taki człowiek, który organizuje pracę kolegom. Jeżeli ta praca kolegów przynosi rezultaty, to jest to cała przyjemność z bycia dyrektorem. Ostatnio mieliśmy takie święto - nowe przedstawienie Krystiana Lupy. Warto być dyrektorem, żeby doprowadzić do premiery Krystiana Lupy. Bo reszta to same zmartwienia.

- Rozmawiamy z okazji premiery "Godziny, w której nic nie wiedzieliśmy o sobie nawzajem" Petera Handkego, którą Pan przygotowuje na scenie Teatru Słowackiego. Dlaczego do realizacji w Krakowie wybrał Pan tak dziwną sztukę, w której nie pada ani jedno słowo?

- Po prostu chciałem to zrobić, a w Warszawie uprzedził mnie Zbyszek Brzoza, który szybciej uzyskał prawa autorskie i dał premierę w Teatrze Studio. Ten tekst nie jest jakimś zupełnym teatralnym dziwolągiem. Peter Handke napisał wcześniej podobną sztukę, która po polsku nazywa się "Terminator". Tłumaczył ją niebagatelny człowiek, bo Helmut Kajzar. Wiele razy robiłem ją ze studentami i udowodniłem sobie, że to jest prawdziwy dramat, mimo że bez słów, zbudowany z samych tylko didaskaliów. Zresztą w literaturze dramatycznej jest bardzo dużo takich niezwykłych didaskaliów - chociażby u Wyspiańskiego. A u Handkego po prostu zdominowały one dramat. Kiedy przeczytałem "Godzinę...", spodobała mi się niezwykle od pierwszego momentu. Realizacja takiej sztuki to trochę taki eksperyment, jak Johna Cage'a, który wprowadził kilkanaście minut ciszy w sali koncertowej. Weszła orkiestra, dyrygent zastukał w pulpit i zapadła cisza. I ludzie ją usłyszeli. Nagle zrozumieli, że cisza też jest muzyką. Tak samo ja myślę, że nie mówienie, a działanie aktorów sprawi, że usłyszymy ciszę teatru - to też jest fascynujące. A poza tym, kiedy nie ma tekstu albo się go nie rozumie, o wiele łatwiej sprawdzić, czy aktorzy dobrze grają.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji