Artykuły

Prasowanie i śpiewanie

Czterdziestka boli?

Nie. Raczej wkurza. "Młodość jest kwestią samopoczucia" - czy­tam w pisemkach. Pieprzą mi tam, że człowiek może pozostać "we­wnętrznie młodym". No pięknie. Tyle że dwunastnicy nie widać. Pa­trzę na swoje ciało, które po prostu jest starsze. I nie jest to proces roz­łożony na dziesiątki lat, tylko na kil­ka. W czasie sesji zdjęciowej do po­przedniej płyty wcielałam się w róż­ne postaci. Przebrali mnie za żulika z wąsikiem. Było to zabawne. Przebrali za 80-letnią babcię. Też się świetnie bawiłam, charaktery­zacja trwała z godzinę. A potem ka­zali mi się wcielić w kobietę 50-letnią. I po dziesięciu minutach byłam gotowa. Zrozumiałam, że to już za chwilę. Minie tak szybko jak ta cha­rakteryzacja. Staram się zaakcep­tować ten stan rzeczy, przywyknąć, ale świat ze wszystkich sił mi to utrudnia. "Kasiu, jak cię fotogra­fują na jakiejś imprezie, to nie sta­waj koło 20-latek" - tak mi ktoś poradził ostatnio. Przyjacielsko i z serca. Z okazji 20. rocznicy "Metra" zamieścili w jakimś pisemku dawne zdjęcie i aktualne z podpi­sem: "Tak się starzeje Groniec". Świat ocipiał. Już nawet zestarzeć się nie wolno. Jesteśmy ostatnim pokoleniem, które będzie miało zmarszczki. Za chwilę będzie to ustawowo zakazane i ludzie w ogó­le przestaną się starzeć. Wszyscy będą coraz młodsi jak Krzysztof Ibisz.

On po prostu inwestuje w swój za­wód. Prowadzi teleturnieje i mu­si być wiecznym chłopcem, boby go ludzie na prowincji nie chcieli oglądać. Tak wyszło z badań, i tyle.

Ale przez ten dyktat badań po­wstaje świat nierzeczywisty. I ciś­nienie, że każdy musi do tej bajki doskoczyć. Dałam się kiedyś na­mówić na wywiad o kosmetykach. Zrobili mi zdjęcia i tak wylizali w Photoshopie, że wyszła z tego ja­kaś królewna. Nawet w wieku 18 lat tak dobrze nie wyglądałam, bo za­wsze miałam pod oczami zmarszcz­ki mimiczne od pajacowania. Nie mogę dopuścić, żeby takie zdjęcia się ukazywały, bo przestanę ze wsty­du wychodzić z domu. Nigdy w realu nie przeskoczę Photoshopa. Ale już w najnowszym teledysku sama kazałam się podrasować, bo wyszło kino moralnego niepokoju. Hipo­kryzja.

Dlaczego cię nie ma?

Gdzie mnie nie ma? W pisem­kach? W "Fakcie"? W telewizji?

Tak. Tam też.

Bo ile można gadać o tym sa­mym. Moja główna telewizyjna specjalizacja to od lat depresja. "Groniec? Aha, to ta, co takie smut­ne piosenki śpiewa i tego... o samot­ności, to będzie dobra do tego tema­tu, na pewno ubierze się na czarno". Depresja poporodowa zdarzyła mi się raz w życiu -18 lat temu. Gdzieś o tym opowiedziałam - i mogiła. Już zawsze będę laską od ciężkich klimatów. Druga specjalizacja: jak to jest być singielką. "Groniec? Aha, to ta, co trzysta lat temu rozwiodła się z Olafem Lubaszenką". Nigdy nie byłam singielką, bo mam łatwość wpadania ze związku w związek. Ale dzwonią, żebym obskoczyła ten temat.

Albo jak spędzam wolny czas. Dłubię w nosie, tak spędzam.

Tylko polski show-biznes na tym polega, że raz na tydzień trzeba być w telewizji śniadaniowej. Inaczej się zanika.

Gadasz jak Magda, moja menedżerka, nie chcę już tego słuchać.

Ma rację.

Nigdy nie traktowałam tego za­wodu jako "szołbizu".

I w efekcie cię nie ma.

Ale jestem.

Tak. W Wałczu, Grudziądzu i Ra­domiu. Bo grasz koncerty po za­dupiach, chociaż jesteś świetna.

A ty myślisz, że po jakich mia­stach jeżdżą z występami gwiazdy z tabloidów? Wszyscy tak zarabiają. Sprzedaż tradycyjnych nośni­ków przechodzi do historii. Wydanie płyty jest jedynie pretekstem, żeby zacząć nowy sezon jeździecki. Poza tym protestuję przeciwko ter­minowi "zadupie". Jak się dobrze przyjrzeć, to cała Polska jest zadu­piem. Przed wojną sanacja propa­gowała hasło: "Warszawa stolicą Eu­ropy". Słonimski im na to poradził, żeby nieco spuścili z tonu i propa­gowali hasło bardziej adekwatne: "Warszawa Radomiem Europy".

Czujesz się ładna?

Nie."Kto to jest?Ma wysokie czółko, odstające uszy i wielki nochal". "Kasiunia!"

Kto tak mówił?

Siostra. Tata mówił na spacerze: "Ja i mój nos, który wyprzedza mnie o kwadrans drogi".

Okropne.

Nie. Żarty, i tyle. Taki mieliśmy domowy kod.

Takie żarty zostają na całe życie.

Bez przesady. Nie psychologizujmy w kółko dzieciństwa. Po pros­tu wyglądam, jak wyglądam, i tyle. Nos to najbardziej charakterys­tyczny punkt programu. Zobacz so­bie w "Casablance", jak się całują, stają profilem i panie mają noski trzy razy mniejsze od swoich part­nerów. Nigdy nie zdarzyła mi się taka sytuacja, zawsze miałam nos większy od nosa faceta. Przy cało­waniu wbija się w policzek całowa­nego, trzeba się specjalnie odchylać, żeby przy okazji nosa nie wycierać, bo ja mam wiecznie katar.

Jesteś pewna siebie?

Nie.

To jak można wykonywać taki zawód?

Właśnie wtedy najlepiej. Na sce­nie przestaję się siebie wstydzić, bo wszystko mogę wytłumaczyć. Mo­gę się pomylić, przewrócić, ruszać jak wiatrak, wysmarkać tym wiel­kim nochalem i na koniec powie­dzieć: "O, przepraszam, to nie ja, to postać z piosenki, tak miało być". Pełna wolność. I paradoksalnie, jestem sobą bardziej niż gdziekol­wiek indziej. A w życiu realnym ja to ja. Pomyłki i upadki idą na moje konto osobiste. Więc się kontroluję i wstydzę.

To fajny zawód?

Nie wiem, bo niczego innego ni­gdy nie robiłam. Od 20 lat żyję w tra­sie. Wyjazd, hot dog na Orlenie, rozpakowanie, występ, pakowanie, hotel, hot dog na BP. Kilka razy w miesiącu. Jak jest dobry miesiąc.

A jak zły?

No to nie zarabiam. Są miesiące, że nie mam koncertu.

Niestabilne.

Tak. W pewnym wieku zaczy­na się tęsknić do tego, żeby stać na twardym gruncie, a nie na ru­chomych piaskach. Ale są chwile wynagradzające. Kiedy atmosfera na koncercie bywa tak spójna, inten­sywna, że czujesz ją całym ciałem. To nie do opisania.

Kiedy tak ostatnio?

W Częstochowie.

I śpiewałaś w Częstochowie swo­ją piosenkę papieską "Trudniej wyleczyć kiłę, niż sklonować Woj­tyłę"?

To nie jest piosenka papieska, tylko moje swobodne tłumaczenie piosenki Elvisa Costello.

Jak ci taki tekst przyszedł do głowy?

Się rymuje. I tyle. Teraz myślę o zmianie na "Trudniej wyleczyć alzheimera, niż sklonować Ratzingera".

I da się w Polsce prowincjonalnej tak śpiewać?

Polska prowincjonalna wcale nie jest kościółkowa, to są mity. Często jest nieźle antyklerykalna. Nie będzie tego manifestować, ale swoje myśli. Tylko raz - w Rypinie - zdarzyło się, że po tej frazie wy

szedł z koncertu ksiądz. Za nim cała sala. Nie rozumiem dlaczego. Bo gdzie tu obraza majestatu? W tej piosence wcielam się przecież w postać ujaranej kretynki. I ta kretynka śpiewa rozmaite głupoty. To chyba jasne.

Lubisz się wygłupiać?

Chorobliwie. Ale muszę wejść w jakąś postać. Mam na przykład kołnierz ze sztucznego lisa, wcielam się w niego i prowadzę tym lisem idiotyczne dialogi ze znajomymi. Myślę, że czasem mają tego dosyć.

Co mówi lis?

Nie, lepiej nie.

Ale mniej więcej.

Swoim denerwującym głosikiem opowiada, jak w czasie wojny walczył w AL - Armii Lisiej. I potem próbował wstąpić do AK - Armii Kurzej. Ale go te kury - z dość zrozumiałych względów - nie chciały przyjąć. Lis uważa, że to z powodów politycznych, i do dziś ma pretensje. Domaga się od zebranych współczucia i przytakiwania. Bywa nawet agresywny. Głupie.

Zabawne.

Tylko że ja nad tym nie panuję. Zwykłe zwierzęta dają mi impuls. Pies robi kupę na chodniku, zaczy­nam nim mówić: "Kurde, walę ku­pę na środku ulicy, co za obciach! Czy mogą mnie państwo trochę za­słonić?". I najgorsze, że muszę to powiedzieć na głos. Nawet jak są ludzie dookoła. To jest choroba.

A skąd to się wzięło?

Z pajacowania w domu. Napiętą atmosferę próbowaliśmy rozłado­wywać przez głupie zachowania. Moja siostra też gada za psy i koty. Pamiętam śpiewanie absurdalnych piosenek, na przykład o krowie Justysi. Wszystko w zaśpiewie wschod­nim. Ojciec rano chojrakuje w ka­lesonach, wygłupia się. "Fakir jestem". "A ty jesteś ćmojboj". To mi się kojarzy ze szczęściem.

Jaki to był dom?

Dziwny. Poplątany. Babcia mó­wiła po wschodniemu, a druga babcia - po śląsku. Zjedna rodziną "godosz", a z drugą - "troszku zaciongasz". Ludzie przyjeżdżali na Ziemie Odzyskane i się miesza­li. Nikt nie był zachwycony, że ro­dzice się pobrali. Dla Ślązaków tamta rodzina to byli Ruscy, a dla tych ze Wschodu tamci to byli Szwa­bi. Ukryta opcja niemiecka. Sąsie­dzi mojej mamy powtarzali: "Gdyby twój ojciec żył, toby nie dopuścił, żebyś wyszła za hadziaja". Mama pracowała w sekretariacie w szkole, do której tata przyjechał uczyć się zawodu. Zobaczyła jego zdjęcie przypięte do podania i powiedziała: "On będzie mój".

Przystojny?

Tak. Taki kogucik. Wysportowa­ny, śniady. Z wielkim nosem. Ma­mie musiało się to spodobać, bo sa­ma ma taki mały kartofelek jak w "Casablance".

Co robił ojciec?

Był technikiem mechanikiem w Bumarze, gdzie produkowano

czołgi. Potem - żeby dorobić - jeździł na Węgry i handlował. Wszyscy jeździli. Z wielkimi siatami w krat­kę pełnymi wszystkiego, co się da sprzedać. Raz sprzedawałam pol­skie majtki na węgierskim chodniku.

Kupowali?

Tak. Było na tym duże przebicie. Mogłam sobie potem kupić zieloną sukienkę z dzianiny, taką łódeczkę bez rękawów. Sprzedawałam też skarpety i buty. Z Węgier przywo­ziliśmy do Polski damskie sweter­ki ze złotą nitką i męskie swetry we wzorki, model Krzysztof Kononowicz. Niesamowicie modne, szły tutaj jak woda. I czekoladę Africana, bo w Polsce były tylko wyroby czekoladopodobne. Strasznie się na niej spasłam. Między 16. a 18. ro­kiem życia wyżerałam tabliczkę dziennie, przytyłam dziesięć kilo.

A potem wyfrunęłam z domu. Do musicalu "Metro". Rzuciłam szkołę tuż przed maturą.

Rodzice pozwolili?

Nie mieli wyjścia, widzieli śmierć w moich oczach. Wymogli obietnicę, że zdam maturę po "Me­trze". I zdałam. W ciąży z Manią. Dotrzymałam więc słowa, chociaż o ciąży nic w tej umowie nie wspo­minali.

"Metro". To było dawno?

Nie poznaję tej osóbki ze zdjęć. Pijane dziecko we mgle, wielkie oczy, fryzura: krótko z przodu, długo z ty­łu, enerdowski piłkarz. Ale o ile nie poznaję własnej twarzy, to tamte emocje rozpoznaję świetnie. One się właściwie nie zmieniły - za­wstydzona sobą kluska śląska. To był 1989 rok, świat zmieniał się z prędkością światła. Józefowicz i Stokłosa organizowali castingi po całej Polsce, wtedy to się nazy­wało eliminacje. Pierwszy polski musical, wielka rzecz. Tabuny lu­dzi. I - oczywiście - wszyscy lepsi ode mnie. Na przykład jeden koleż­ka wykonał oszałamiający taniec i na koniec rozbił sobie butelkę na głowie.

Dostał się?

Nie, ale świetnie to zrobił. Weszłam, zamknęłam oczy i zaśpiewałam jakiś standard jazzowy. Józefowicz ze Stokłosą byli zaciekawieni. Ich entuzjazm nieco ostygł, jak kazali mi się ruszać. Zobaczyli, że nie tańczę. Choreograf coś pokazywał i wszyscy za nim to powtarzali. A ja nie potrafiłam. Moje ciało i zapamiętuje ruchu. Chyba że jest głupi, śmieszny, przesadny - wtedy tak.

No ale cię przyjęli. I to do głównej roli Anki.

Pasowałam. Anka też była introwertyczna, snuła się po scenie z wielką wojskową torbą. I śpiewała: "Chcesz rozbić taflę szkła, a ona się ugina". Potem na lata tak zostało. Solowy smęt - to Groniec.

Weszłam w świat Studio Buffo, w którym rządził jeden człowiek

- Janusz Józefowicz. "Ja cię wystawiam na scenę, rób, co ci mówię, ty nic nie myśl, nie kombinuj, po prostu śpiewaj". Buffo polegałona tym że przypominało szlagiery z kolejnych dekad: z lat 50., 60., 70., 80. Najbardziej zjechany numer można zaśpiewać ciekawie i na nowo, tego się nauczyłam od Józka. Przez lata żyłam w przekonaniu, że jestem dobrą interpretatorką, ale nie mam nic do powiedzenia. Wpasowało się to w moją konstrukcję psychiczną. Byłam bezpiecznie schowana za cudzymi tekstami i cudzymi pomysłami.

Połowa środowiska aktorskiego uwielbia Józefowicza. Druga połowa - nienawidzi. Jaki jest?

Bywał genialny. Dowcipny. I dyktator. Rządził swoim królestwem poprzez wywoływanie w aktorach skrajnych emocji. Raz byłeś świetny, a za chwilę - kompletnie do dupy. Nic pośrodku. I tak się czułeś - zawsze skrajnie, zawsze na huśtawce. Z Buffo pamiętam ciągłą niepewność, co on powie. Wszyscy próbowali wczuwać się w jego stany emocjonalne, cały zespół się w tym wyspecjalizował. Różne były strategie przetrwania. Ja - jak zwykle - uciekałam w pajacowanie. Józek śpiewał swój numer przy kulisie, zachodziłam z tyłu i konspiracyjnym szeptem ogłaszałam: "Te­lefon w sekretariacie, mamusia dzwoni". Przytachaliśmy jakieś gi­gantyczne buty: "Józek, buty przy­nieśliśmy dla ciebie, podobno orto­pedyczne". Bo on ma fantastyczne poczucie humoru. I można go roz­broić żartem.

Prawie wszystko, co umiem, za­wdzięczam Józefowiczowi. War­sztat, umiejętność czytania tekstu, szukania interpretacji - to mam po nim. Ale odchorowałam tę współpracę. Całe lata wychodziłam z uzależnienia. "Co by Józek powie­dział?" - miałam z tyłu głowy.

Byliście kiedyś parą?

Nie, nie żartuj. Ktoś by zginął.

Olafa Lubaszenkę poznałaś w "Metrze"? Tak.

Rozstaliście się wkrótce po ślu­bie. Dlaczego?

Każde miało tak rozbudowane ego, że nie było miejsca dla drugiej osoby. Oczekiwaliśmy nieustającej adoracji wzajemnej. Ja miałam 21 lat, on - 24. To jest za wcześnie.

Na co?

Na poważny związek. Tak sądzę.

A co ma powiedzieć pokolenie na­szych dziadków?

Wtedy były jasne zasady. Nawet jeśli nasi dziadkowie nie byli doj­rzali, to świat tę dojrzałość na nich wymuszał. Dzisiaj - nic nie wymu­sza. To cena za wolność jednostki, którą wszyscy płacimy.

Łatwo się zakochujesz?

Łatwo wpadałam w fascynacje.

I potem żegnasz mężczyzn pio­senkami. Na każdej płycie jest taki kawałek.

Zdarza się. Ale nie na każdej płycie.

Lubaszenkę pożegnałaś taką pio­senką: "Nie ma gorszych słów od zostańmy przyjaciółmi. I nie ma gorszych przekleństw od za­pewnień lubię cię".

To z płyty "Mężczyźni", tekst na­pisał Grzegorz Ciechowski. O tym, jak się rozstawać. I jakich słów przy tym unikać.

A jak się rozstawać?

Poprzez cięcie. Zawsze jedna strona porzuca, druga jest porzu­cana. Jedna występuje w roli kata, a druga - ofiary. I lepiej jeśli kat używa gilotyny, a nie tępego noża. Najgorszym udręczeniem jest roz­wlekanie sprawy. "Zostańmy przy­jaciółmi". "Przecież ja cię lubię". "Możemy się nadal spotykać na in­nych zasadach". Bla, bla, bla. Cier­pisz jeszcze bardziej, bo się łudzisz, że za tym "lubię cię" coś się kryje. A nic się nie kryje. Poza chęcią po­prawy sobie samopoczucia przez stronę, która ze związku ucieka.

Bywałaś katem?

Bywałam. I dowiedziałam się o sobie przykrej rzeczy: że to potra­fię. Długo myślałam, że jestem w miarę dobra, empatyczna i bie­lutka jak nivea. Nikogo nie skrzyw­dzę. Traci się te złudzenia z wie­kiem. Gdy jako 30-latka śpiewałam słowa Brela: "Moralność tania jest jak barszcz", to musiałam grać. A dziś po prostu śpiewam.

Na nowej płycie "Pin-up Princess" też jest piosenka pożegnalna.

Jest. No i co?

"Przez ciebie byłam kuchenną ścierką". Aż tak?

Tak. Leżysz na podłodze w kuch­ni i czujesz się jak ścierka.

I co na tej podłodze było naj­gorsze?

Strach, że już wszystko w życiu było. I że niewiele się wydarzy. Tuż przed czterdziestką jest to strach dojmujący. Miłość - było. Macie­rzyństwo - było. Szczęście, rozsta­nia i cierpienia - były. Jakie ważne emocje mogą mnie jeszcze spotkać? Z jednej strony tęskniłam za sta­nem zero, za pustką w głowie, uspo­kojeniem, bo chciałam z tej podłogi wstać. Z drugiej - może lepiej cier­pieć na zawiedzioną miłość, niż nie czuć nic.

Masz ten stan zero?

Mam. Tylko on jest trudny i po­dejrzany. Niespójny z moim za­wodem. Na scenie wykrzykujesz, wchodzisz w mocne emocje, ko­chasz, nienawidzisz, a potem wra­casz do domu i coś ci się nie zga­dza. Więc wpadasz na przykład w pracoholizm. Albo fundujesz so­bie w realu kolejne przeżycie, co często kończy się klęską. Bo wy­bierasz sytuacje i ludzi, którzy do­starczą ci emocji przesadnych, tych znanych ze sceny. Z pierwszej czter­dziestki życia najbardziej żal mi te­go, że tak wolno się uczyłam. Że mu­siałam powtórzyć ten sam błąd kilka razy. Są szczęśliwcy, którym wystar­cza, że pomylą się raz. A ja muszę się utwierdzać we własnej głupocie.

Twoi faceci: aktor, reżyser, mu­zyk. Talent jest sexy? O to w tym chodzi?

Sprzeczności są sexy. Jak ktoś jest na przykład miękki i twardy jed-nocześnie. Wspiera, ale też potrafi się kłócić. Jak jest zbyt miło, to jest nudno. Sprzeczności są niezbędne do zakochania. Ale do trwania i by­cia razem na serio - niestety, już nie.

Bo chodzi o to, żeby trwało?

Tak. Za każdym razem. Inaczej nie ma sensu startować.

A luźno? Żeby było po prostu mi­ło? Kino, seks i czasem wspólne wakacje. Da się tak?

Jak zawierasz taki kontrakt, to potem musisz się nieustannie kon­trolować. Całe ciepło i czułość ulatują gdzieś w kosmos, no bo nie na to się umawiałeś. To jest smutne. Poza tym taki przyjemny układ ist­nieje tylko w teorii. Zawsze pojawi się coś nieprzewidzianego, jakaś różnica w emocjach między strona­mi tego dealu. Ona lub on wysunie ze skorupki swoje czułki kawałek dalej, ona lub on to zauważy i za­czyna w panice uciekać. W efekcie wszystko kończy się nieprzyjemnie, na wzajemnych pretensjach. Kie­dyś spotykałam się z facetem, któ­ry chciał takiego luźnego układu. Piosenkę pożegnalną napisałam mu już po miesiącu. W kółko powtarzał, że stały związek kończy się degrengoladą i puszczaniem bąków pod kołdrą.

I miał rację. Tak się kończy.

Tyle że jak się zastanów właśnie o to w tym wszystkim chodzi. Najgorsza jest sytuacja, kiedy trzeba odkręcać wodę w toalecie jak się robi siku. Depilować w kółko. Udawać, że jest się ładniejszym niż w rzeczywistości. Mądrzejszym niż w rzeczywistości. Kiedy trzeba prowadzić te wszystkie gry, które potem w prawdziwej miłości są bez znaczenia. Wspólne spanie w jednym łóżku jest czynnością bardziej intymną niż seks. Bo wiesz, że kogoś męczą koszmary, że mu głupio powieka drży, albo że puszcza bąki przez sen. I to jest bliskość.

A potem oboje siedzą przed telewizorem i nie zwracają na siebie uwagi. Pełna bliskość.

To jest etap ostatni. Mnie on się nigdy nie zdarzył.

Bo ile trwał twój najdłuższy związek?

Cztery lata.

No to masz odpowiedź.

A co za różnica, czy cztery lata, 14, czy 40? Ważne, żeby na początku zakładać, że to już do końca. Inaczej to zawracanie głowy. Jakieś kino, jakiś seks, a później - się zobaczy. Nie lubię zaliczać i być zaliczaną.

A co lubisz?

Prasować. To moje ulubione zajęcie. Kładziesz na desce jakąś rzecz, a za chwilę - masz rzecz inną. Lepszą. Gładką jak komunia święta.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji