Artykuły

Między doktorem Faustem a magistrem Twardowskim

Legendę o Panu Twardowskim tak intensywnie eksploatowaną w dobie romantyzmu, można by uznać za polski sen o własnym, narodowym w formie i treści, więc szlacheckim, Fauście. Tylko że ten polski Faust wobec swego niemieckiego pierwowzoru jest postacią wyjątkowo liryczną, po sarmacku głupawą i bogobojną zarazem. Doktor Faust, który zgłębił filozofię, prawo, medycynę "niestety teologię też", usiłuje przełamać granicę poznania i staje się łakomym kąskiem diabelskich pokus i boskiego eksperymentu. Nasz Twardowski, o którym nie bardzo wiadomo czy i jakie zaliczył fakultety na Alma Mater Cracoviensis. podpisuje pakt z szatanem, by dochrapać się etatu czołowego prestigitatora w Jagiellońskiej Rzeczypospolitej. By budować zamki z piasku - co jak wiadomo jest naszą narodową specjalnością, by toczyć wino z głów szlacheckich - i tak nasiąkniętych nim niczym gąbki, by wreszcie pocieszyć strapionego króla nekrofilskimi eksperymentami. Twardowski jest Faustem jedynie w najbardziej powierzchownej, spektakularnej warstwie. W sferze triku, magicznego grepsu, czarnoksięskiego gagu. Niemiecki uczony nie fatyguje się nigdy osobiście, mając na usługi Mefistofelesa poganianego od jednej roboty do drugiej, niczym chłop pańszczyźniany. Nasz brat musi zadowolić się cudami samoobsługowymi. Self-service za wieczne potępienie - mało udany interes...

Twardowski to w końcu jakby przeredagowany dla płomyczkowego komiksu Faust. Ani mniej, ani więcej. Co zyska na sympatii, to straci na rozumie. Jest miły i zabawny, a na dobrą sprawę tak bezgrzeszny, że trudno się dziwić Najświętszej Panience, iż wyekspediowała go na Księżyc zanim komukolwiek śniło się o Ameryce. Twardowski to ciepłe kluski, siódma woda po kisielu i zaoczne magisterium przy doktorze Fauście. Jednej z najbardziej nośnych postaci nie tylko dramaturgii europejskiej, ale i dużo od dramatycznych paranteli starszej, legendy. Autentyczny Faust - niemal rówieśnik dr. Marcina Lutra - konglomerat uczonego i hochsztaplera (wówczas podobne związki zachodziły może i jeszcze częściej niż dziś) stał się z górą czterdzieści lat po śmierci na stokach Schwarzwaldu bohaterem niemieckiej literatury jarmarcznej ("Historie von D. Johann Fausten, dem weitbeschreiten Zauberer und Schwarzkunstler" 1587). Nasz Twardowski o parę wieków dłużej musiał oczekiwać na ogólnonarodowe publicity, by uzyskać ją z protekcji romantyków namiętnie odwołujących się do średniowiecznej legendy, duchów, szatanów, mistyki i tajemnej wiedzy. Taka była bowiem moda ówczesnych młodych i gniewnych, z której i Pan Twardowski uszczknął swoją dolę. Potem nasz mistrz białej i czarnej magii zawędrował do baletu (Różycki), wreszcie na ekrany kinowe (gigant międzywojennego kiczu ze świetnymi epizodami Ćwiklińskiej i Junoszy-Stępowskiego), tułał się po teatrzykach lalkowych, zawadził nawet o "Koziołka Matołka" Makuszyńskiego i Walentynowicza, by wreszcie reinkarnować się w nowej, uwznioślonej artystycznie postaci, pogłębionej filozoficznie, ba trochę nawet według ostatniej mody zsocjologizowanej, jako bohater ostatniego, już XIV z rzędu, programu Teatru Pantomimy Wrocławskiej Henryka Tomaszewskiego. Widowisko nazwano "Sceny fantastyczne z legendy o Panu Twardowskim". Posłużyło ono uświetnieniu XX-lecia istnienia tej jedynej w swoim gatunku i randze artystycznej placówki. Jubileuszowa okazja predystynuje recenzenta do fabrykowania okolicznościowych słodyczy. Mój osobisty szacunek dla całokształtu twórczości Tomaszewskiego - zmusza do szczerości. Zacznijmy więc kompromisowo od kilku słów wprowadzenia.

Metoda pracy Henryka Tomaszewskiego charakteryzuje się m. in. tym, że jego mimodramy, zwane, czasem choreodramami, niczym wino dojrzewają powoli. I naprawdę to dojrzewają nie podczas prób, lecz publicznych występów. Próby są konstrukcją, technicznym rysunkiem spektaklu. Jego życie na scenie to dopiero proces klarowania się dzieła artystycznego. Scedzania lotnych esencji i osiadania gęstego mętu. Tomaszewski, żeby osiągnąć realizację swego zamysłu musi po prostu grać. Musi dokonywać nieustannej konfrontacji z widownią, kontrolować siebie i swych aktorów, zmieniać, poprawiać, uzupełniać, przebudowywać. To wprawdzie zapewnia świeżość nawet jego bardzo dawnym inscenizacjom, ale też dość nieskutecznymi czyni premiery. Gdyby nie przeszkody natury techniczno-organizacyjnej, niemożności planów i różnych biurokratycznych bzdur, doradzałbym dyrektorowi Pantomimy Wrocławskiej organizowanie oficjalnych premier, a w każdym razie prasówek, po dobrym półroczu od rozpoczęcia eksoloatacji kolejnego mimodramu. Zyskałby na tym niepomiernie, a i krytyka znajdowałaby się w znośniejszej sytuacji, otrzymując do oceny nie zamysł, ale dzieło gotowe. Nie piszę "skończone", gdyż, u Tomaszewskiego - chwała Bogu - żadne dzieło nigdy nie jest skończone, będąc dzięki temu żywym, otwartym i współcześnie nośnym.

A teraz wracajmy ad medias res. Do Pana Twardowskiego takim, jakiego oglądałem dnia 6 listopada br. na scenie Teatru Polskiego we Wrocławiu.

"Sceny fantastyczne" składają się z dwu aktów, które raczej należałoby nazwać częściami, czy partiami - tak bardzo różne są od siebie i w estetyce i w zamyśle konstrukcyjnym i wreszcie w warstwie intelektualnej. Otóż pierwsza część to Twardowski po bożemu. Niemal operowo-baletowy. Dużo czarnych trykotów i quasi-historycznego kostiumu, alchemiczne dymy, kamień filozoficzny bardziej podobny do brukowca, który "lud, dworzanie i szlachta" (jak się dawniej pisało u samego spodu obsady) szybko rozmienia na talary, dukaty i wszelką onegdajszą walutę wymienialną. Wreszcie melancholicznie blady Zygmunt August i dziwnie rumiana nieboszczka Radziwiłłówna. Wśród tego wszystkiego - niczym na premierze w Teatrze Wielkim - przytłoczony rolą Twardowski dumny, sztywny i dość antypatyczny. Krzty w nim wdzięku, fantazji czy własnego stylu. W gęstwinie pomysłów - Tomaszewskiemu nigdy ich nie braknie - jest i taki: na dumającego w pracowni mistrza Twardowskiego napiera lawina ksiąg. Przytłacza go wiedza. Pozbawia swobody myśli, uczucia, zabija marzenia. Reterski grający tytułową rolę - odpycha księgi gestem sportowca, że niby to uczucie i wiara silniej doń mówią niż mędrca szkiełko i oko. Tylko, że czyni to z takim obrzydzeniem, jak sztubak ciskający w kąt łacińską gramatykę, by skoczyć na wagary. Nie wiedza go bowiem nuży, a jej zgłębianie. I tak już cały czas.

Ale w części pierwszej - stanowiącej w autorskim zamyśle ekspozycję legendy, odsłonięcie jej źródła, funkcjonowanie w stanie czystym na tle epoki (nie zabrakło nawet dr Marcina Lutra przybijającego swoje 95 tez na drzwiach wittemberskiego kościoła zamkowego) części dość banalnej, jest przecież scena warta całego spektaklu. To "źródło odmładzające" inspirowane Cranachem. Obraz w najlepszym stylu pantomimy Tomaszewskiego, poetycki, piękny prostotą użytych środków, myślący, ironiczny, okrutny, a przecież głęboko ludzki. Oto do posiadającej nadnaturalne właściwości sadzawki ściągają tłumy chorych i kalek. Jedni sami wloką się o kulach, innych dźwigają na prymitywnych noszach, tego podpiera stara żona, tamtego małe dziecko, komuś pomagają sąsiedzi, znajomi czy dobrzy chrześcijanie. I tak cały ten chłam, złom, wrak ludzki, jeden za drugim, rzuca się w nurt wody życia. Zanużają się w jej przezroczystych falach, póki nie pokryje ich białko kłębiąca się fala. I wtedy staje się cud. Z odmętu wypływają zdrowi, pełni radości, sił, odmłodzeni niczym Faust po zaprzedaniu duszy. Tylko, że są wolni. Od niemocy, przeszłości i grzechu, bo źródło odmładza nie żądając wzamian nic. Żadnego lichwiarskiego myta piekieł za powtórne przekroczenie bramy czasu. Wychodzą więc na brzeg czyści i piękni, sprawiedliwi i wspaniali zostawiając beztrosko stare łachmany, bóle, kalectwo i tych, którzy ich tu przywiedli. Nie pomni ani wdzięczności, ani czasu.

Druga część "Scen fantastycznych" stanowi jakby poszerzony komentarz literacko-historyczny do legendy o Twardowskim. Ukazuje nam jej funkcjonowanie raz w bengalskich ogniach faustyczno-mefistofelicznych koligacji, to znowu mickiewiczowsko-romantycznej tradycji, by w samym końcu ostro wejść we współczesność. By tak jak "Filissa" czy "Przyjeżdżam jutro" wylądować w dniu dzisiejszym, przerzucając łuk między bajką, legendą, przypowieścią a twardym gruntem powszedniej codzienności, z której jesteśmy i my i nasz świat. Niestety!

Część druga - którą bezsprzecznie uważam za lepszą, głębszą, dojrzalszą (bardziej "tomaszewską" jeśli tak można to określić) - jest jednak mniej jednorodna stylistycznie i niewątpliwie ona to w pierwszym rzędzie musi dojrzeć do tej świetności, której kiełki są wyraźne, żywe i są ciągle tylko kiełkami.

Wszystko zaczyna się bardzo a la Goethe, w karczmie, która jest po prostu normalną Auerbachkellar, tylko, że z Mickiewiczem w środku. I to - uwaga! - piszącym "Panią Twardowską" (notabene nasz czarnoksiężnik z obrzydzeniem niszczy manuskrypt tego szczeniackiego pamfletu) - tak jakby to wszystko nagle działo się w drezdeńskiej piwiarni, w której mag rozbił nad głową poety nie tyle banię, co kufel z poezją. Potem Twardowski uszlachca pojedynek (ileż wzinioślejszy niż Fausta z Walentym, w gruncie rzeczy ordynarnego morderstwa z premedytacją i zbirem do pomocy), by w krótkich "abzugach" wmanewrować go w galicyjskie c. k. dziewiętnastowiecze z Panem Radcą i Radczynią (Kisiel-Drzewińska, jak zwykle bezbłędna i tylko żal, że tak jej mało w tym widowisku) porwaniem i finałem w hotelu "Francuskim", u "George'a, a może w "Bristolu", lub "Europie" za dawnych, dobrych przedwojennych czasów. A potem znowu epok pomieszanie: Walpurgiennachit na Łysej Górze (tu Tomaszewski pływa jak ryba w wodzie), Piast Kołodziej za stołem Ostatniej Wieczerzy, zastawionym misami olksuskiego srebra (nawiązanie do rodzimej demonologii z Borutą; tylko, że ta nasza poczciwa demonologia, wolna od stosów, inkwizycji i pławienia czarownic - zawsze okropnie zalatuje operetką), rubaszne żarciki i makabryczne Gliptoteka fabrykująca homunculsy z cudzych członków, aż po Zaduszki. Jakżeby bowiem narodowe widowisko mogło odbyć się bez Zaduszek w kraju, gdzie po dniach nieszczęśliwych zmarli zastępują żywych, a rozpamiętywanie zwycięstwa samo zwycięstwo. (Bryll napisał o tym całą sztukę i to wierszem !)

Pod koniec mamy obraz dużego formatu: karczma Rzym. Tym razem bardzo z polskiej tradycji, podkreślonej finezyjnym dowcipem (cezar zamienia się w papieża), potem znowu scenka ludowa: kolędnicy, czyli diabeł po chłopsku, w barszczu, i z ziemniakami aż wreszcie wszystko rozpada się, ginie, niknie. Na pustej przestrzeni scenicznej zostają spleceni klęską Diabeł i Twardowski pod gigantycznym, błyszczącym w kosmicznej pustce księżycem. Księżycem sprowadzonym wprost z kartotek Huston.

Koło zamknęło się: marzenie o kamieniu filozoficznym podpaliło ongiś parę setek stosów, ogłupiło tysiące ludzi i w końcu przyniosło Bottgerowi w Meissen klucz do produkcji porcelany. Marzenie o przekroczeniu granic wiedzy i nienasycenia poznania podpaliło kilka rakiet z dzielnymi ludźmi, którzy polecieli na srebrny glob, by przekonać się, iż nasz romantyczny towarzysz w przestrzeni jest gigantyczną pigułą z pumeksu i kupą bezwartościowych kamieni. Natomiast - jak twierdzili zgodnie - Ziemia z tej perspektywy prezentuje się oszałamiająco. Bottger może się więc przy Armstrongu i Gleenie uważać za szczęściarza. Uchwycił przynajmniej konkret: porcelanowy spodek!

Twardowskiemu według legendy zostały na księżycu tylko pokutne "godzinki" i różaniec do odmawiania, według Tomaszewskiego zawisło nad nim kosmiczne continuum, podobnie jak tu, nad nami, na ziemi.

To zakończenie - ważkie w konsekwencjach myślowych - zostało w spektaklu ledwo zarysowane. Widzieliśmy jego szkic, może nawet dopiero pierwszy szkic roboczy. Wymaga ono i dopracowania inscenizatorskiego i domyślenia sprawy do końca, jako, że między marzeniem o nieosiągalnym przed trzema, dziesięcioma- czy stu wiekami, a dziś jest jedna i ta sama nić ludzkiej tęsknoty: namiętne pragnienie przekroczenia własnego ograniczenia w czasie, przestrzeni i poznaniu. Posuwanie się w czasie, a przede wszystkim w wiedzy o świecie nie zrywa tej nici, jeno zmienia niewielki, wyobrażalny fragment marzenia. I chyba nie tak bardzo ważne jest czego konkretnie pragnęliśmy kiedyś i czego pragniemy dziś. Ważniejsze, że póki naszej egzystencji nie przestajemy dążyć do wyjścia poza granice znane, poza to co osiągalne, poza siebie samych, by spojrzeć na wszystko od zewnątrz.

Nie jest tajemnicą, że Pantomimę Wrocławską, na przestrzeni ostatnich sezonów opuściło szereg wybitnych indywidualności aktorskich. Nie stworzyło to ani łatwych, ani dogodnych warunków pracy. Wiemy wszyscy, że od poprzedniej premiery ("Przyjeżdżam jutro" - 4 marzec 1974) minęło wiele czasu, wypełnionego zarówno licznymi, a chwalebnymi, wojażami zagranicznymi, jak i skupieniem się zainteresowań samego Tomaszewskiego wokół problemów inscenizacji w teatrze dramatycznym. Dla dramatu okazało się to płodne, niestety nie dla pantomimy. Po długiej przerwie oczekiwaliśmy olśniewającego fajerwerku, którego teatr nie był w stanie pokazać, bo właśnie trudności techniczne, zmiany kadrowe etc. etc. zaciążyły na procesie twórczym. Duch raz jeszcze uległ mdłej cielesności. Czy oznacza to jednak, że "Sceny fantastyczne z legendy o Panu Twardowskim", program jubileuszowy, należy uznać za niepowodzenie! Nie, dzieło to oglądałem - za pierwszą na pewno nie! Należy natomiast uznać je - w tym stanie w jakim przymiarkę do sukcesu. Czekam na spektakl za pół roku. Ten sam, choć nie wątpię, że inny zarazem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji