Jak być współczesnym
Sztuka, którą Hans Krendlesberger zatytułował "Wywiad", a mógł był zatytułować "Aktorka", "Tragedia" lub "Zdrada" jest utworem prowokacyjnym i mylącym. Z pozoru są to tylko dobrze napisane role - dla jednej, dwóch, trzech aktorek. Nieco głębiej kryje się przynęta fabularna, jaką zawsze stanowi przedstawiona na scenie garderoba artysty. Starzejąca się gwiazda, od dawna, jak można się domyślić, zapomniana przez publiczność, przygotowuje się do zagranicznych występów: nagle zyskała nową szansę. Aktorzy, a szczególnie aktorki, uprawiają zawód sprzyjający neurastenii, histeriom. - Zostaliśmy o tym wszystkim szybko poinformowani, przekonani, już sadowimy się wygodnie, żeby wysłuchać banalnej lecz podniecającej opowieści o niepokojach duszy i dwuznacznych upodobaniach erotycznych bohaterki, gdy autor wprowadza zgrzyt, jakby sypał piasek w tryby sprawnie i bezszelestnie funkcjonującego mechanizmu. Zarówno neurastenia, jak histeria, jak wreszcie dłuższa nieobecność gwiazdy na scenie, czego skutkiem jest niezwyczajne napięcie nerwowe przed występem - wszystko to ma realne, powiedziałbym, tragiczne przyczyny, bardzo odległe od tego, co moglibyśmy uznać za cechy środowiska artystycznego, na który to trop naprowadzał autor w pierwszej części utworu.
Czy można zdradzić intrygę sztuki zbudowanej niemal tak jak dramat sensacyjny, z trupem na końcu, a nawet dwoma? "Wywiad" idzie w krakowskim Teatrze Kameralnym już od połowy stycznia z pełnym powodzeniem; a kiedy zostanie wystawiony na innych scenach, myślę, że do tego czasu czytelnik zechce już zapomnieć, o czym tutaj pisałem. Rzecz w tym, że owa gwiazda ma niezbyt ładną przeszłość - chciałem napisać okupacyjną, lecz ona przecież jest Niemką, mieszka gdzieś w Niemczech; więc nie okupacyjną, lecz przeszłość z czasów pogardy... Jej mąż, reżyser filmowy, został zesłany do obozu, tam zginął; ona, owszem, wysłała jakąś prośbę, jakiś list o uwolnienie, lecz nie zaangażowała w to całej swej popularności, rozgłosu - prosiła, a nie protestowała. Lękała się, jak to gwiazda, utracić blask, powodzenie, poparcie sfer wpływowych, innymi słowy faszystów. Potem na użytek publiczny wymyśliła opowiastkę, jak to mąż powiesił się w łazience...
Byłaby więc sztuka Krendlesbergera historyjką na poły kryminalną, gdyby nie okoliczności, w jakich autor ujawnia sprawę Eleny Winters. Naprzeciw starej aktorki staje na scenie młoda dziennikarka i domaga się wyznań szczerości, prawdy. Jakże ta mała nic nie rozumie z tamtego świata strachu, obozów, śmierci; tamtych ludzi, którym zagrożenie odbierało wszelką kontrole moralną nad sobą, unicestwiało ich psychicznie, czyniło powolnym narzędziem w rękach urzędujących przestępców. I zarazem jakże przewrotna, niemal diabelska jest ta mała, która krąży wśród ludzi, pozorując wywiady, przypomina im przeszłość, jak wyrzut sumienia odbiera dobre samopoczucie, a nawet życie. Co więcej, jest owa dziennikarka także wzruszająca, szlachetna: zapowiada nadejście pokolenia, które nie chce się godzić na żadne przetargi moralne; żąda jasnych i uczciwych rachunków, chce wiedzieć dokładnie, gdzie wina, gdzie kara, a wszelka dwuznaczność jest mu równie obca i wstrętna jak przestępstwo. Bywa więc to pokolenie okrutne wobec swych ojców i matek. Nie jest to jednak okrucieństwo, które by można potępić ryczałtem. Wynika z moralnej decyzji i domaga się moralnej odpowiedzialności. Kieruje się przeciw tym, którzy przekroczyli, by tak powiedzieć, granicę powszedniego, losem ludzkim i zwyczajem uświęconego, oportunizmu...
Są to sprawy dość oczywiste i niekoniecznie musi z nich powstać wielka albo przynajmniej dobra literatura. Toteż Krendlesbergera trzeba cenić za coś innego; za to mianowicie, że takie tony serio wpisał w konstrukcję sztuki popularnej. Została ona przygotowana dla telewizji wiedeńskiej (autor jest Austriakiem), w Krakowie odbyła się prapremiera sceniczna w udanym przekładzie Henryka Voglera. Swym tematem, ambicjami, a zarazem ujęciem zdolnym od razu zainteresować widownię, przypomina "Mistrza" Zdzisława Skowrońskiego. A więc ten gatunek dramaturgii, której bardzo brak naszemu teatrowi. Która by o najważniejszych sprawach potrafiła mówić w miarę lekko i zawsze interesująco.
Nie bez znaczenia jest też kwestia wspomniana na wstępie: są tu trzy role kobiece. Aż trzy! Więc nic dziwnego, że Stary Teatr od razu wykorzystał szansę. Wystąpiły Zofia Niwińska i Marta Stebnicka, od dawna nie oglądane w Krakowie na scenie dramatycznej. Niwińska w roli tragicznej aktorki, Eleny Winters; Stebnicka w roli jej przyjaciółki i totumfackiej. Obie zyskują poklask widowni. Ich doświadczenie dramatyczne i komediowe pozwala im korzystać w dostatecznej mierze ze wszystkich środków porozumienia z publicznością. W jedynej roli męskiej, dr Harolda; występuje Janusz Sykutera.
Przedstawienie reżyserowała Romana Próchnicka i sama zagrała rolę Iny, dziennikarki. Mocniej podkreślała jej rysy demoniczne niż te, z których by wynikało, że jest to zwykły rachunek przedstawiany pokoleniu rodziców przez pokolenie dzieci. Dzięki temu jednak uniknęła na scenie obyczajowej dydaktyki, wzmocniła natomiast elementy napięcia, sensacji, nawet grozy. Pozwoliła protagonistkom, Niwińskiej i Stebnickiej, zaprezentować właściwy im kunszt aktorski, jak w starym teatrze gwiazd; ale zarazem pokazała to jak gdyby przez odwróconą lornetkę, w pomniejszeniu, mocno akcentując na koniec tragiczny rys osobowości bohaterki i dramatyczne napięcie akcji scenicznej. Rola Iny, tak pomyślana, wiązała się mocno z zamysłem reżyserskim. Scenografię do atelier aktorki zaprojektował, z właściwymi sobie akcentami nadrealizmu, Daniel Mróz.
Jest to już druga sztuka Hansa Krendlesbergera w Starym Teatrze, po "Zadaniu", które również z powodzeniem (i ,,na powodzenie") reżyserowała Próchnicka. W okresie, gdy mamy sporo kłopotów z tym, by polscy autorzy łączyli losy swojej twórczości z poszczególnymi teatrami, należy się cieszyć, że przynajmniej pisarz wiedeński udziela dobrego przykładu.