Artykuły

Biedny chłopiec z... nożem w ręku

Na przyciemnionej, pustej scenie chór. Tekst, jaki mówią, nie dochodzi do widowni, słychać jedynie, że nadchodzący dzień objawi wszystkim prawdą. Pełne światła zalewają scenę, zjawia się Klitaimestra i oznajmia, że Troja została wzięta przez Argiwów.

Od tej chwili akcja toczy się błyskawicznie. Oto za chwile wchodzi na scenę Agamemnon, zwycięzca spod Troi wraz ze swoją branką, Kasandra. Już czeka nań rozścielona purpura, po której godzi się chodzić tylko bogom. Czy ten żołdak odważy się kroczyć po niej do swego domu? Ale skoro małżonka wita go jak równego bogom - ulegnie pysze. Na scenie, przed chórem starców i argejskich, swoje krwawe wyrocznie rzucać będzie Kasandra, trojańska wieszczka; pełna determinacji stwierdzi, że nikt nie ujdzie swojej doli. Wejdze zatem w krwawy dom Atrydów i za chwilę los się wypełni, zbrodnia zostanie dokonana. Pysznić się nią będzie Klitaimestra wraz z Aigistosem. Przez całe lata knuli wspólnie tę zbrodnię. Aigistos zemścił się za swego ojca, a Klitaimestra - za Ifigenię, ukochaną córkę, złożoną bogom w ofierze, za sponiewieraną godność małżonki...

Ale czy aby rzeczywiście to wszystko jest w przedstawieniu "Orestei", czy też w naszej świadomości tkwi, ze znajomości mitu greckiego się bierze, na którym to Aischylos oparł swoją trylogię? Nie, w koszalińskim przedstawieniu istotnie pierwsza część trylogii - "Agamemnon" - jest zachowana w swoich najistotniejszych partiach, stanowi jakby wstęp do dramatu Orestesa. Odnosi się wrażenie, że reżysera interesowała ta część trylogii na tyle, na ile potrzebne było wytłumaczenie czynów i losów bohatera - Orestesa. Bo tylko jego czyn i jego dramat, dramat jednostki, jest istotny dla Andrzeja Przybylskiego, który w naszym teatrze "Oresteję" reżyserował. Oczywiście można się spierać o koncepcję, czy słuszna, można dowodzić, że nie mniejsza tam była tragedia Klitaimestry, Agamemnona, Kasandry, a nawet Aigista. Ale należy przyznać, że reżyser opracował egzemplarz konsekwentnie, czysto, logicznie przykroił go do własnego pomysłu. Jego "Oresteja" jest dramatem jednostki, dramatem sumienia, odpowiedzialności. Kostium jest tylko sztafarzem, akcja może rozgrywać się dzisiaj.

Zastanawiam się jedynie, czy rzeczywiście warto dla tego problemu przykrawać antyczny kostium na współczesną suknię. A może jednak warto? Nikt przecież nie uwolni żadnego człowieka od odpowiedzialności za swoje czyny. I niewątpliwie jest to nadrzędny problem w tragedii wielkiego dramatopisarza greckiego z V wieku przed naszą erą. Całej "Orestei" nikt także dzisiaj nie byłby w stanie przygotować na scenie, ani też obejrzeć.

Młody reżyser sięgnął zatem ambitnie, a przy tym - co szczególnie zasługuje na uwagę - w pracy Andrzeja Przybylskiego nie ma nic z efekciarstwa. Przedstawienie jest powściągliwe, surowe nawet, przyciszone i grane jakby na jednym tonie. Ale na tak pomyślane przedstawienie trzeba mieć znakomitych wykonawców. Naszym aktorom taki zamysł nie pomaga, tym bardziej że nawet wiele tekstów nie dochodzi do widowni. Już przez to samo przedstawienie traci na wartości. Zastanawiałam się także, czy spektakl nie jest nazbyt nużący, zwłaszcza dla tych, którzy nie znają ani mitu, ani tragedii Aischylosa.

Zresztą dramat antyczny sprawia trudności nawet doświadczonym reżyserom. Wielu teoretyków teatru twierdzi, że klucz do tego dramatu tkwi w znalezieniu sposobu na rozwiązanie chóru. Przedstawienia w starożytnej Grecji odbywały się po otwartym niebem, w amfiteatrach; w chorusach ważny był nie tylko tekst, ale i sposób poruszania się. Zatem układy ruchowe opracowany gest. Jak to dzisiaj, w naszych warunkach zmieścić w pudełkowej scenie? Z tym problemem borykano się już w wielu teatrach, czasem odnoszono zwycięstwa, częściej klęski. Ale chorus jest nieodłączną częścią widowiska. Andrzejowi Przybylskiemu nie nazbyt to odpowiadało. Nie chciał mieć chóru. Dlaczego zatem konsekwentnie nie doprowadził spektaklu tak, by teksty chóru mówili jedynie przodownicy? Nie wiem, czy dobrze zrozumiałam intencje reżysera, ale wydawało mi się, że nie chciał mieć na scenie komentatora. Właśnie w "Błagalnicach" miało to być szukanie odpowiedzi na własne wątpliwości, w sobie samym. Przodownicy głos byłby tutaj wystarczający, tym bardziej, że pozostałych wykonawczyń zupełnie nie słychać. Chór Błagalnie spełniałby tylko rolę widowiskową. Należałoby zatem dopracować ich ruch i układy sytuacyjne na scenie. Jest w tym przedstawieniu kilka pięknych scen, bardzo znaczących, które giną jednak w morzu jednostajności. Oto Krystyna Horodyńska prowadzi monolog Klitaimestry o miłości, mówi go na ruchu, podchodzi do Kasandry i przypatruje jej się. Tak patrzy kobieta tylko na swoją rywalkę. Klitaimestra wie, że ta branka jest nałożnicą jej męża. Oto scena między Orestesem i Klitaimestrą, kiedy Klitaimestra porywa się do przybysza, chce go witać, a ten w ukłonie, w zgięciu ciała, w geście, zaznaczą swoją obcość. Krystyna Horodyńska i Zbigniew Szczapiński ma ją jeszcze jedną scenę, dla której warto pójść na ten spektakl. Klitaimestra rozumie, że stoi przed nią syn i ten syn chce ją zabić. Orestes tuli się do matki w geście rozpaczy, wie bowiem, że musi zabić. Nie ma w nim ani odrobiny przekonania, że to, co czyni, jest słuszne. Klitaimestra tuli głowę syna gestem pełnym miłości. Nie błaga go o życie. I za chwilę ginie. Oboje aktorzy bardzo pięknie rozegrali tę scenę.

Dowcipnie i z ogromnym przymrużeniem oka pokazał nam reżyser bogów, ingerujących w ludzkie sprawy. W końcu nie bogowie rozstrzygają o karze i winie Orestesa sądzić będzie lud. Zatem bogowie, zjawiający się tutaj, są po prostu tylko zabawni i zabawnie stronniczy. Orestes ich nie widzi. Leży twarzą do ziemi, czeka na wyrok. Uwolniony, odejdzie ze swoim obciążonym sumieniem z nożem w ręku. Taki finał dał swojej tragedii Aischylos? Nie, tak poprowadził przedstawienie reżyser. Konsekwentnie z własnym założeniem i może nie tyle wbrew Aischylosowi, jakby się to nam wydawało.

Dwie pierwsze części "Orestei" rozgrywają się w Argos, siedzibie Atrydów. Cześć trzecia - "Eumenidy" - w Delfach i Atenach. Liliana Jankowska zaprojektowała do całości jedną scenografię. Jest ona nie tylko utalentowanym scenografem, ale przy tym artystą, który posiada nieomylne wyczucie. Dzięki temu jej scenografia posiada zarówno walory funkcjonalne i estetyczne, a także narzuca nastrój. Tak jest i w "Orestei". Owa ściana z błyszczących głazów - może komuś sugerować Mykeny, jakże znane z ilustracji z ową słynną bramą lwów. Ale przecież to nie Mykeny i nie o to chodziło Lilianie Jankowskiej. W pobliskim Tirynsie są jeszcze do dziś całe ściany, ułożone z ogromnych głazów, wypolerowane tak, że aż błyszczą w słońcu. To jednak nie Tiryns, ani nie Argos. A jednak jest coś z tamtego klimatu, charakteru, podobnie jak w jej scenografii do "Ifigenii w Aulidzie", gdzie tak znakomicie potrafiła oddać i koloryt i nastrój.

W "Orestei" biorą udział: Krystyna Horodyńska - Klitaimestra, Teofila Zagłobianka - Kasandra, Barbara Dejmek-Kowalska - Elektra, Wela Lam - Atena, Ewa Maria Hesse - Przodownica Chóru, Zbigniew Szczapiński - Orestes, Jerzy Smyk - Agamemnon, Marian Drozdowski - Aigist, Ludwik Paczyński - Apollo, Marcin A. Idziński - Przodownik Chóru oraz Stefan Buczek, Jan Miłowski i Aleksander Gawroński.

Kiedyś Wyspiański nazwał Hamleta biednym chłopcem z książką w ręku. Od przedstawienia "Orestei" nieustannie przychodzi mi na myśl to określenie, tyle, że Orestss jest biednym chłopcem, który w ręku trzyma nóż. Symbol to znamienny. Kto wie, czy jego wymowa nie przeszła nawet zamierzeń reżysera.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji