Artykuły

Spróbować wszystkiego

Rozmowa Małgorzaty Piwowar z Laco Adamikiem

Rz: W najbliższy poniedziałek Teatr Telewizji przedstawi zrealizowanego przez pana "Lorda Jima" Conrada. Co pana skłoniło do zekranizowania tej powieści?

To wspaniała powieść, zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Skoncentrowaliśmy się na najważniejszym - dylemacie moralnym Jima. Był człowiekiem, który zdecydował za wszelką cenę wytrwać w postanowieniu zadośćuczynienia za swoją winę - nawet za cenę życia. Lord Jim to postać tragiczna, człowiek, który doznał chwili słabości i upodlenia, ale i wielkości, doskonałości. Niektórzy uważają, że młodzi dzisiaj są obojętni na tak nieużyteczne i niemodne teraz kwestie, jak moralność, poczucie odpowiedzialności. Że są drapieżni, podążają z klapkami na oczach bezpardonowo do przodu. A mnie się wydaje, że każdy kiedyś w głębi duszy - zwłaszcza jako młody człowiek - przeżywa rozterki conradowskiego bohatera. Trzeba tylko o nich przypomnieć, odgrzebać w środku zapomnianą wrażliwość i może - zacząć myśleć na nowo o sobie i o świecie.

Czy łatwo dzisiaj w Polsce być reżyserem?

W ogóle nie jest łatwo, bo to ciężka i czasochłonna harówa. Ale nie mówię tego, żeby się skarżyć - wręcz przeciwnie. Teraz jest wprawdzie gorzej z powodu recesji, ale na szczęście mam na tyle ugruntowaną pozycję, że nie narzekam na brak pracy. Jeśli dzisiaj miałbym startować - to na pewno nie byłoby łatwe. Choć z drugiej strony - dawniej też nie było lekko. Kiedy jako młody nieznany człowiek chciałem zrealizować spektakl Teatru Telewizji w Warszawie, ówczesny jego szef, Jan Paweł Gawlik, powiedział: "Nie ma mowy". W Warszawie mogli pracować tylko reżyserzy znani, stuprocentowo sprawdzeni. Ale mogłem realizować spektakle w telewizji w Łodzi - u Witolda Zatorskiego, czy w Krakowie - u Zofii Śliwowej. Dopiero po kolaudacji w Krakowie sztuki "Peleas i Melisanda" Maeterlincka, Gawlik powiedział: "Teraz pan może zrobić u mnie wszystko".

Realizuje pan spektakle, o których inni reżyserzy tylko marzą. Czuje pan ich zazdrość?

Nie, bo jestem starym reżyserem i już im nie zagrażam.

Ale wciąż realizuje pan przedstawienia w operze, Teatrze Telewizji, a oni czekają...

Takie jest życie. Jedni już wypracowali sobie pozycję, inni muszą dopiero na to zapracować. Trzeba umieć się sprzedać. Artysta jest tyle wart, co jego ostatnie dzieło. Nie wolno robić niczego złego, trzeba wiele od siebie wymagać. Ta uczciwość powoduje, że zostaje się zauważonym i zaczyna funkcjonować na rynku.

Czy reżyser jest człowiekiem do wynajęcia?

Jak każdy. Nawet najwięksi artyści, jak Leonardo da Vinci czy Michał Anioł - też byli do wynajęcia.

A pan się daje wynająć?

Oczywiście. Ale w zgodzie z moim sumieniem i potrzebą - duchową i finansową. Robiłem kilka razy w życiu rzeczy na zamówienie, takie jak festiwale piosenki, koncerty. Czasami zajmuję się rzeczami, które mniej lubię, ale nigdy nie zabieram się do czegoś, czego nie akceptuję. Nie prostytuuję się dla pieniędzy. Ale mam też tak luksusową sytuację, że mogę wybierać. Mój zawód jest uniwersalny, daje szerokie możliwości. Całe życie zajmowałem się różnymi gatunkami sztuki widowiskowej, ciągle próbowałem, nie zasklepiałem się w jednym. To mnie nawet w jakimś sensie ratowało przed znużeniem. Były i małe formy muzyczne, teatralne, poetyckie, Teatry TV, filmy i opery, których wystawianie jest wciąż moim największym wyzwaniem. Ale realizowałem też i reklamówki.

Zatem reżyseria bywa sztuką - także artystycznego kompromisu?

Oczywiście. Nieustającego, na wszystkich etapach. Jak powiedział Stanisław Różewicz - reżyser ma worek złotych kulek, tyle że dziurawy. I tylko 10 palców, którymi może je chronić. Od jego inteligencji i zręczności zależy, ile z tych kulek potrafi ocalić, żeby nie wypadły.

Czy konieczność kompromisu oznacza konflikty?

Nie. Potrafię i chcę negocjować. Zależy mi, żeby praca była czymś przyjemnym, jako że wypełnia większość życia. Zła atmosfera paraliżuje mnie, więc staram się konfliktowe sytuacje rozwiązywać w zarodku, zanim urosną. Tak też dobieram współpracowników. Nie wyobrażam sobie, żeby oni byli po jednej, a ja - po drugiej stronie barykady.

Dlaczego uważa pan operę za najciekawsze wyzwanie zawodowe?

Bo potrzeba na nią najwięcej energii. Być może jest to też największe artystyczne spełnienie. Operę - jako styl, rodzaj ekspresji - można znaleźć w niektórych moich spektaklach, na przykład w "Przybyszu z Narbony". Pod względem rozmachu, wyrazistości formy, ukształtowania formalnego, symbolizmu - są "operowe". To także praca z ogromną liczbą ludzi - chórami, tancerzami. Kiedy przychodzi dzień premiery, spotyka się publiczność, orkiestra, chór, soliści - i jest tak, jakby wchodziło się do prawdziwej świątyni sztuki. I choć w teatrze też tak jest, w operze te emocje są najmocniej odczuwalne. Ekscytująca jest sama świadomość, że będzie wykonywany utwór operowy, nad którym dawno temu pracował wielki kompozytor, którego słuchało i podziwiało przed nami tylu innych. Magia teatru wzmocniona jest nieprzemijającym pięknem muzyki. To coś w rodzaju festynu sztuki, misterium.

Bardzo pana "ciągnie" do takich misteriów, bo zajmuje się pan i w Teatrze Telewizji, i w operze tylko dziełami wielkiej klasyki.

Dla specyficznego dreszczyku emocji i wzruszenia, które pojawia się, gdy obcuje się z wielką sztuką, z tym, co ludzie przed nami stworzyli.

Czym się pan kieruje wybierając realizowane utwory?

Częściej korzystam z propozycji, które do mnie trafiają. Lubię płodozmian. Często kieruję się głodem, z chęcią zabieram się do czegoś, czego dawno nie robiłem. Czasem mam potrzebę powiedzenia czegoś, choć sztukę traktuję jako komunikację... o nie, tego nie będę mówił. Skreślam. To zbyt intymne.

Ale to właśnie jest najciekawsze.

Nie chciałbym widzieć siebie jako człowieka wybierającego tekst, żeby powiedzieć ludziom coś ważnego. Ważne, by zajmować się sztukami szczerymi i dobrze napisanymi. Nie jestem na tyle dumny, żebym wyobrażał sobie, że mam ludziom coś przekazać albo o czymś ich pouczać. Efekt końcowy jest niespodzianką. I to też jest pociągające dla reżysera.

Bardzo chętnie i często wspomaga się pan grafiką komputerową. I to nie tylko do własnych spektakli Teatru TV, ale także na zamówienie - do czołówek filmów, seriali... Teraz już mniej pracuję na zamówienie. Ten rynek jest już wyspecjalizowany i zapełniony. Ale do moich potrzeb używam komputera bardzo "gęsto" - we wszystkich widowiskach telewizyjnych, choć nie tylko. Ostatnio używałem grafiki komputerowej do spektaklu operowego "Tannhauser" Wagnera w Operze Śląskiej. Dzisiaj integralną częścią języka filmowego są wszelkie triki, efekty specjalne, grafika komputerowa. Czasami jest to kompletnie niezauważalne, a czasami bardzo widoczne, jak choćby w "Przemianie 1999" Lidii Amejko, gdzie woda wytryska z głównego bohatera, pokazujemy trzęsienie ziemi. A w "Lordzie Jimie" używam grafiki dyskretniej, na przykład, by pokazać wydarzenia na płynącym statku. Tak tworzy się iluzja rzeczywistości.

Jest pan komputerowym samoukiem?

Trudno powiedzieć, że jestem samoukiem, choć kiedy studiowałem, animacja komputerowa jeszcze nie istniała. Już od chłopięcych lat chciałem zajmować się animacją. Potem życie zweryfikowało te plany, ale cały czas flirtowałem z gatunkami wybiegającymi poza ramy tradycyjnego teatru. Już na samym początku próbowałem eksperymentów z pantomimą, a także animacją wynikającą z montowania podobnych do siebie ujęć w muzycznych programach. Miałem kamerę, próbowałem robić filmy animowane. To się zbiegło z chwilą, kiedy pojawiły się komputery graficzne. Jako jeden z pierwszych w Polsce nabyłem Amigę 500 i kompletnie oszalałem na punkcie animacji komputerowej. Pasjonuje mnie to do dzisiaj - już kilkanaście lat.

Urodził się w Małej Hradnej w Czechosłowacji. Jest absolwentem wydziału reżyserii słynnego FAM-u w Pradze. Pełnię swych reżyserskich możliwości pokazał pracując od 1970 roku w Polsce. Wiele spektakli zrealizował dla Teatru Telewizji, m.in. "Burzę" Szekspira, "Don Carlosa" Schillera "Elżbietę królową Anglii" Brucknera, "Króla Edypa" Sofoklesa, "Woyzecka" Buchnera. Przeniósł do telewizji słynne przedstawienia Konrada Swinarskiego ze Starego Teatru w Krakowie: "Dziady" i "Wyzwolenie". Od zawsze pasjonuje go grafika komputerowa. Od kilku lat wystawia z powodzeniem słynne opery.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji