Artykuły

Tango dzisiaj

Najgłośniejszy utwór Sławomira Mrożka powoli przestaje być kluczem do zrozumienia polskiego społeczeństwa.

"Tango" wciąż się podoba? Może tak, ale głównie z przyzwy­czajenia. Dramat Mrożka na­leży bowiem do literatury z klu­czem, której aluzje oddziałują głów­nie w chwili jej powstania. Z początkiem lat sześćdziesiątych dramat in­teligenta, spędzonego ze sceny przez triumfującego chama, pasjonował parę dominujących wtedy generacji: Kolumbów i pryszczatych, ZMP-owców i STS-owców. Im wszystkim dane było doświadczyć, jak ideał sięgał bruku, a utopijne nadzieje za­mieniały się w dekoracje, zdobiące panowanie aparatu. Dziś jednak trudno powiedzieć, by Mrożek w dalszym ciągu oświetlał zagadkę dziejów: inteligencja znaczy w skali społecznej tak mało, że jej rozczaro­wania przestają być interesujące.

Nie jest przypadkiem, że "Tango" ożyło na chwilę w klimacie pierw­szych wyborów prezydenckich, któ­re oddały władzę w ręce skarykaturowanego tam swojego chłopa. Po­słuchajmy: Ale nie bójcie się, byle cicho siedzieć, nie podskakiwać, uważać, co mówię, a będzie wam ze mną dobrze, zobaczycie - czyż to nie jedyny program polityczny, który ochoczo zaakceptowałby Lech Wa­łęsa? Z kolei upokorzonemu doktrynerowi, któremu u Mrożka spuszcza manto jego były sługa, odpowiadali

- na realnym planie - potężni nie­gdyś mentorzy lidera Solidarności, których usługi kwitował jędrny tele­gram: czuj się odwołany. Kontredansom personalnym towarzyszyło wreszcie spektakularne załamanie kolejnego ideologicznego mitu, za którym - wzorem baranów Panurga - podążyli przewodnicy inteligenc­kiej gromadki. Rzecz znamienna: wówczas teatry obchodziły się z "Tangiem" nad wyraz ostrożnie - tym razem to nie cenzorzy, tylko sa­mi artyści obawiali się niepotrzeb­nych skojarzeń. Przestano go unikać zaraz po tym, jak sprzyjające mu wydarzenia pokryły się patyną - po "Tango", podejrzewam, sięgają dziś reżyserzy, którzy nie chcą ryzyka i kłopotów.

Sztukę nabierającą powoli statusu brytyjskiej farsy czy młodopolskiej ramotki może uratować jedynie umiejętna transkrypcja, w której efekcie Stomil, Artur, Edek i inni za­czną mówić, a zwłaszcza robić coś trochę innego. Skoro typowi inteli­genci żwawo się zmieniają, ich kary­katuralne odbicia muszą za nimi na­dążyć - tak tylko "Tango" pozostanie zwierciadłem warstwy, która je nie­gdyś oklaskiwała.

Stomil, ojciec inteligenckiej ro­dziny, jest u Mrożka awangardzistą, wielbicielem swobód obyczajowych i eksperymentów artystycznych - chyba nie trzeba lepszego dowodu, że "Tango", w swej oryginalnej posta­ci, kompletnie się zestarzało. Boha­ter Mrożka posiadł podobno swą ży­ciową partnerkę podczas premiery "Tannhausera" w pierwszym rzę­dzie foteli, na znak protestu. Może i coś takiego się zdarzyło, choć ta le­genda trąci samochwalstwem, lecz po upływie wielu lat związek Stomila i Eleonory wygląda już całkiem inaczej. Nie tylko się on ustatkował, lecz nawet uświęcił - ślub kościelny zbyt był potrzebny do kariery poli­tycznej czy choćby wyjazdu na pla­cówkę, żeby się go wyrzekać w imię idei, która wyszła z mody.

Twórcza bojowość Stomila też się po drodze ulotniła. Nie w głowie mu już happeningi, usiłujące szokować strasznych mieszczan - wyrzekłszy się ich, pracuje pewnie nad esejem o potrzebie trwałych wartości (może zresztą jest to scenariusz filmu wzy­wającego do moralnych rozrachun­ków z PRL-em). Eleonora, niegdyś heroina jego skandalicznych insce­nizacji, też dorobiła się szacownego wizerunku, deklamując na wieczor­kach parafialnych wiersze o papieżu i Wałęsie.

Przemiana najstarszego pokolenia rodu Stomilów naśladuje kretą wę­drówkę idei, która zaszła w rzeczy­wistym świecie. Dla intelektualistów, których złośliwie portretował Mro­żek, nowoczesność, odnajdywana równie dobrze u Picassa i Becketta, jak i u Marksa i Sartre'a, była nieledwie magicznym zaklęciem. W swo­im czasie zdawało się im, że przyby­wa ona do polskiego zaścianka na traktorach zdobywających wiosnę sześciolatki - później, rozczarowani, kontentowali się obcowaniem z nią na wystawach sztuki zachodniej. W swym nowym wcieleniu zrozu­mieli jednak - gdyż pouczono ich o tym tonem nie znoszącym repliki - że od postępu i nowatorstwa krok tylko do zdrady klerków czy zgoła hańby domowej. Biada tym, co odry­wają się od korzeni - głoszą surowo ich obecne autorytety. Tak oto zamyka się błędne koło dziejów polskiej inteligencji: zrodzona z buntu prze­ciw świątobliwej rodzinie Połaniec­kich, zostaje ona na koniec jej najgo­rętszą orędowniczką.

Trudno pojąć, na pierwszy rzut oka, jak w tym otoczeniu możliwy byłby jeszcze bunt Artura. U Mroż­ka przecież ten pierworodny poto­mek Stomilów, buntując się przeciw ich nowoczesności zamienionej w snobistyczny rytuał, pragnie za wszelką cenę być staromodny. Tam­ci wzgardzili pryncypiami, on - na przekór - będzie je czcił; tamci żyją na kocią łapę, on - by im dokuczyć - połączy się ze swą wybranką po bożemu. Tymczasem jednak to, o co wojował, wróciło - konserwatywna nostalgia traci sens.

Stomil lat dziewięćdziesiątych sprawdza jednak na własnej skórze, iż nie jest łatwo uwstecznić się na ty­le, by zadowolić wymagających pro­roków regresu. Najsurowszego sę­dziego znajduje w wyrodnym synu, który zarzuca mu upieranie się przy postępowych herezjach. Na dzisiej­szego Artura - postawmy kropkę nad i - nadawałby się telewizyjny młody gniewny z naboru prezesa Walendziaka. W jego oczach prawie wszyscy są lewakami - nawet wczo­rajsi wychowawcy.

Nie da się go zwieść przechwał­kami, że wczorajsze kontestatorskie odruchy były jedynie zasłoną dym­ną. Buntowaliśmy się - tłumaczą Stomilowie - żeby zagrać na nosie komunizmowi, który negował dro­gie nam nade wszystko prawa natu­ralne; teraz za to, gdy wszystko wró­ciło do normy, nikt goręcej od nas nie zachwala powściągliwości i pra­cy. Naprawdę? - pyta Artur z inkwi­zytorską czujnością - a kto się za­chwycał zachodnią rewoltą młodzie­żową, kogo schyłkowy PRL mierził swym kultem cnót drobnomieszczańskich?

Latorośl rzeczywiście wyrodziła się cokolwiek ze szcepu. Mimo swych kaznodziejskich bądź pokut­niczych gestów, Stomil pozostał w głębi serca liberałem na zachodnią modłę - publicznie wzrusza się wal­ką o wolność słowa, którą prowadził skandalista Lany Flynt, a po kryjo­mu ogląda pieprzne magazyny z je­go koncernu. Natomiast dla Artura naszych czasów Zachód - to głów­nie neopogańska ekologia, wojujący feminizm, polityczna poprawność, słowem: ruja i porubstwo. Z dóbr importowanych, które zawitały do nas po roku 89, podoba mu się tylko prywatna przedsiębiorczość, od reszty - trzeba się odgrodzić wałem, który oby jak najszybciej wzniesie Rodzina Radia Maryja.

Nie łudźmy się jednak: Artur nie jest zmartwychwstałym Savonarolą, gdyż ma na to za dużo sprytu. Nale­ży przecież do klanu, który wybuja­łością tej życiowej cnoty zadziwił

dziennikarskich weteranów, co z niejednego pieca chleb jedli i na niejednym zakręcie forsownie się mieścili. Przy Cezarym Michalskim czy Robercie Tekielim nawet Jerzy Klechta wydaje się nieledwie pija­nym dzieckiem we mgle. Gdyby jednak Stomilowie uskarżali się na duchową brzydotę synów, publicz­ność powinna ich otrzeźwić homeryckim śmiechem. Oni są tacy -mógłby spostrzec jej rzecznik - na jakich zostali wychowani. Nie tylko pod względem biologicznym Artur jest płodem Stomila - ukształtowały go ideowe sojusze tamtego, a także koniunkturalizm, który prowadził do ich zawarcia. Jaka trasa, taka meta.

Gorzej, iż wokół Artura, którego mamy do dyspozycji, nie da się za­wiązać interesującej intrygi. Mrożek osiągał napięcie, kompromitując po­goń swego bohatera za wartościami, które jakoś nie chciały zstąpić z nie­ba. Rytuału nie da się ożywić na za­wołanie - brzmi morał z klęski daw­nego Artura. Jego obecnemu mutan­towi nic już nie grozi, gdyż jest on oświecony do granic cynizmu: trak­tując rytualny gest jako przepustkę do kariery, nie martwi się jego pust­ką. Oto - myśli sobie - cała mądrość życiowa: dziś nosi się kostiumy o kroju swojskim i przaśnym, a jutro może trzeba je będzie wymienić na liberię paneuropejską. Nie przyjdzie mu to trudniej niż modelce przebra­nie się przed wejściem na wybieg - tylko co, do diaska, zrobi z taką po­stacią nieszczęsny dramaturg?

Pozostaje nadzieja, iż brakującą dynamikę wprowadzi reszta obsady "Tanga". Niestety, Mrożek pozbawił wyrazistości niedoszłą małżonkę Ar­tura, Alę - pewnie zaznaczył się w tym wpływ mistrza Gombrowi­cza, który osobom jej płci poświęcał mało uwagi, obdarowując nią raczej polskich lub argentyńskich chłop­ców. Ali brakuje życia i krwi także dlatego, iż stanowi ona jedynie refleks dynastii Stomilów - ta narzeczona Artura jest równocześnie jego kuzynką. Inteligencja naśladuje ary­stokrację, wystrzegając się meza­liansów. Hermetyzm wyrasta z po­czucia zagrożenia: każdy, kto nie na­leży do swoich, wydaje się Stomilom potencjalnym Edkiem, goto­wym sponiewierać i zrabować ich najświętsze skarby.

W nowej rzeczywistości zamek musi jednak otworzyć swe bramy. Zmusza go do tego - tu Stomilowi przydałaby się jego marksistowska edukacja z młodości, której się wy­piera - słabość materialnej bazy. Za­graniczne paczki dla ofiar reżimu są już tylko miłym wspomnieniem, oszczędności z placówki dawno się rozeszły, a zamówienia na moralistyczne homilie ledwo wystarczają na opędzenie najpilniejszych wydat­ków. Z nie zaspokojonymi potrzeba­mi pana domu koresponduje rozbudzony apetyt jego potomka, który rośnie w miarę przejadania owoców skoku na telewizyjną kasę. Potrzeb­ny byłby jakiś duży posag: bieda w tym, że nie znajdzie się go w swo­jej sferze, gdzie prawie wszyscy - oprócz wybrańców, u których za wy­sokie progi - cienko przędą.

Na szczęście los zsyła - inną niż u Mrożka - Alę, której rodzina może i nie nabrała jeszcze ogłady, ale za to awansowała z nędzy do pieniędzy. Arturowi nie przeszkadza zatem, że jego narzeczona nie odróżnia Joy-ce'a od Jacksona i Dickensa od di­dżeja - będzie miała czas wyrobić się po ślubie, z okazji którego dowie się, między innymi, iż ten Zanussi nie jest producentem lodówek. Nad obiecującym stadłem roztacza opie­kę teść, który - dumny z promocji córki - zgodził się sponsorować nie tylko transkontynentalną podróż po­ślubną, lecz nawet kredyt na budowę willi. Tak wkracza na scenę Edek, który - jeśli służył kiedyś u Stomi­lów - to dawno o tym zapomniał. Żeby dostać się na salony, nie po­trzebuje ani kuchennego wejścia, ani rewolucji - wystarczy mu korzystna transakcja.

Dynamit finansowy rozsadza chiński mur, dzielący chamów od jaśniepaństwa. Wcześniej ich wzajem­na egzotyka prowokowała komedię pomyłek: Stomilowie na przemian brzydzili się Edkami i przed nimi klęczeli. Arystokrata duchem, który nigdy zapewne nie splamił swej godności rozmową z żywym robot­nikiem, gotów był wielbić mit jego klasy, wcielony już to w przodowni­ka pracy, już to w strajkowego lide­ra. Jeszcze po ustrojowym przełomie inteligencki masochizm, któremu za pożywkę służyła kastowa izolacja, znalazł sobie nowe pole do popisu. Najnowszy bohater dziejów, biznes­men, fascynował swych chwalców tyleż wyrosłą znikąd fortuną, co -krzepką pierwotnością. Paradoksalnie, Lechowi Grobelnemu w zdobyciu sympatii mediów, towarzyszącej jego krótkotrwałej karierze, pomógł barowy wygląd i sposób bycia.

Po latach jednak szczęśliwsi kon­kurenci Grobelnego opanowali zasa­dy kapitalistycznego savoir-vivre'u. Razem z garniturami na miarę i dez­odorantami przyswoili sobie nawet szczyptę kultury w tradycyjnym stylu - nic zatem nie stoi na przeszkodzie ich historycznemu kompromisowi ze Stomilami, którzy nie mają ani chęci, ani czasu na kultywowanie przesad­nych standardów. Zamiast romansu panicza lub panny na wydaniu z loka­jem, którym epatowali nas Gombro­wicz i Mrożek, przychodzi porządny ślub, łączący wrogie dotąd klany. Na weselnym przyjęciu Stomilowie po­wspominają niegdysiejsze śniegi przy dźwiękach tanga La Cumparsita, a Edek posłucha w tym czasie jakiegoś twardego rocka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji