Na śmietniku historii
"Tango" w warszawskim Teatrze Współczesnym to sztuka dobrze zagrana, ale przebrzmiała.
"Tango", uznawane za najlepszy dramat Sławomira Mrożka i jeden z najlepszych polskich dramatów powojennych, wróciło po latach na scenę warszawskiego Teatru Współczesnego. Ale w jakże innym kontekście. Niejako sztuka o Polakach współczesnych, pełna aluzji do dzisiejszej rzeczywistości. Nawet niejako satyra wymierzona w stereotypy społeczne, polityczne i artystyczne. Powróciło jako wygrzebane z lamusa wspomnienie o Polakach historycznych, choć bynajmniej nie jako lekcja historii.
Kiedy ukazało się drukiem w "Dialogu" w końcu 1964 roku, a w rok później po raz pierwszy na scenie w Bydgoszczy, stało się wydarzeniem literackim i teatralnym. Poruszyło opinię społeczną jak żaden inny dramat powojenny, stając się dziełem kultowym. Początkowo "Tango" odczytano jako dramat polityczny demaskujący system totalitarny i zniewolenie społeczeństwa żyjącego w stanie samooszukańczej świadomości. Później uznano je za utwór o współczesnej inteligencji, o jej roli i miejscu we współczesnym świecie, o zależności między kulturą wysoką a kulturą niską, intelektualistą a prostakiem.
O sukcesie scenicznym "Tanga" w latach 60. i 70. zadecydowało więc nie tyle mistrzostwo dramatu, co aktualna problematyka i łatwa do wyeksponowania aluzyjność, tak lubiana przez widownię peerelowską. Jest to sztuka wdzięczna i dla aktora, i dla widza, obfitująca w błyskotliwe dialogi, absurdalny humor, stwarzająca paradoksalne sytuacje, z których płyną logiczne wnioski. Naszpikowana aluzjami do spraw bolesnych, odbierana była jako ponura groteska. "Tango" Axera sprzed 32 lat było groteską, z której wiało grozą. Dzisiejsze "Tango" Macieja Englerta to już raczej komedia z elementami kabaretu. Wprawdzie dobrze zagrana przez dobrych aktorów, wprawnie wyreżyserowana i w poprawnej scenografii. Ale zwietrzała. Przyjemnie się ją ogląda i szybko zapomina.
Akcja, zgodnie z didaskaliami, rozgrywa się w zagraconym mieszkaniu pełnym osobliwych postaci. Ojciec rodziny, Stomil (Zbigniew Zapasiewicz), artysta-nieudacznik, wciąż zachwyca się swoimi eksperymentami teatralnymi, ale nikt poza nim tego zachwytu nie podziela. To stereotypowy artysta awangardy, wygłaszający patetyczne mowy o sztuce, ale w praktyce nieudolny. Męczy od lat te same pomysły z wątpliwym skutkiem. Stomil w dramacie Mrożka to mężczyzna silny, tęgi, duży, z olbrzymią lwią czupryną, zaś Stomil Zapasiewicza to chuderlawy wymoczek z nędznym mysim ogonkiem, postać groteskowa, przezabawna, absurdalna do granic śmieszności. Już samo pojawienie się karykaturalnego Stomila wzbudza salwy śmiechu. Jego głupiutka żona Eleonora (Marta Lipińska) powtarza z patosem zwietrzałe hasła młodych gniewnych sprzed lat, którzy dawno przestali być i młodzi, i gniewni, czego ona zdaje się nie zauważać. Babcia (Danuta Szaflarska) zgrywa równą dziewczynę, co demonstruje poprzez młodzieżowy ubiór i bulwarowe słownictwo, zaś wuj Eugeniusz (Wiesław Michnikowski) wyraźnie wbrew woli stara się dopasować do reszty domowników. Wszyscy mówią o sztuce, ideałach i wolności, jak wcześniej bohaterowie Witkacego, którzy chcieli codzienne życie przemienić w dzieło sztuki, i bohaterowie Gombrowicza, domagający się zerwania z krępującą formą.
Rodzina, będąca tu modelem społeczeństwa, żyje na śmietniku własnej historii. Dom zagracają pamiątki rodzinne - katafalk po zmarłym 10 lat temu dziadku, suknia ślubna zgrzybiałej ciotki, wózek dziecinny dorosłego syna. Stare graty nie są bynajmniej reliktami przeszłości. Leżą ot, tak sobie, bo nikt nie posprzątał, nikomu się nie chciało. Wszystko jest tu dozwolone, nie ma żadnych norm, wszelkie konwenanse dawno zostały przełamne. Bohaterowie żyją w totalnej inercji, zabijają czas pustym gadaniem i grą w karty. Partnerem do gry jest służący Edek, zwany poufale Edziem (Krzysztof Kowalewski), gruby, prostacki chłopek-roztropek, którym wszyscy się spoufalają. Nie znosi go tylko syn Stomila Artur (Piotr Adamczyk), młody student, intelektualista. Artur odróżnia się od reszty, on jeden jest elegancko ubrany, schludny i zadbany. On jeden buntuje się przeciw domowemu rozluźnieniu obyczajów. Ale jak tu się zbuntować, skoro wszystko jest dozwolone, wszystkie konwencje przełamane? Nie ma z czym walczyć, bo wszystko wolno. Panuje totalna wolność od wszystkiego. Urzeczeni frazeologią wolnościową domownicy doszli aż do zaprzeczenia wolności. Pogrążeni w inercji, wegetują w złudnym poczuciu wiecznej młodości, wyobrażając sobie, że jeszcze wszystko przed nimi. Tylko Artur dostrzega absurdalność sytuacji, rozpaczliwie próbuje przywrócić każdemu właściwe miejsce w społeczności - zapędza służącego do kuchni, a Babcię na katafalk, aby pomyślała o wieczności. Artur próbuje zaprowadzić porządek w rodzinie poprzez narzucenie starych form. Organizuje konwencjonalny ślub z Alą (Ewa Gawryluk), każe rodzinie odświętnie się ubrać. Ale ślubny obrzęd, mający jak u Gombrowicza przywrócić porządek społeczny, okazuje się fiaskiem. Stare ubrania ze strychu nie pasują na bohaterów, są za ciasne, nadjedzone przez mole. Nieudany ślub okazuje się czczą maskaradą, pustą formą bez treści. Artur odkrywa, że nie nowa forma jest potrzebna, lecz nowa idea. W pijackim zamroczeniu rozpaczliwie kreśli wizję systemu totalitarnego, w którym on zapanuje nad bezmyślnym społeczeństwem: bo jeżeli nie ma nic i nawet bunt nie jest możliwy, to co można stworzyć z niczego, żeby było? I sam sobie odpowiada: Tylko władza da się stworzyć z niczego, tylko władza jest, choćby niczego nie było. Nauczony przez otoczenie, że wszystkie granice można przekroczyć, oznajmia, że największe panowanie da mu władza nad życiem i śmiercią. Artur podpuszcza Edka (który zawsze trzyma z tymi, którzy są górą), by dla przykładu zabił wuja Eugeniusza. Ale Edek rozochocony możliwościami, jakie otwierają się przed jego siłą, zabija Artura. Obwieszcza: teraz moja kolej, wy będziecie mnie słuchać, i uspokaja: byle cicho siedzieć, nie podskakiwać, a będzie wam ze mną dobrze. Ja jestem swój chłop, po czym zmienia formę przebierając się w ubranie byłych pracodawców. Włącza tango La Cumparsita i zaprasza do tańca wystraszonego Eugeniusza. Melodia tanga rozbrzmiewająca w atmosferze bezsilności, niczym taniec chocholi, kończy utwór.
W latach 60. i 70. "Tango" było czytelną satyrą, pełną oczywistych aluzji. Wiadomo było, kim jest prymitywny cham, który dorwał się do władzy, kim są oportunistyczni intelektualiści i nieudolni artyści. Wiadomo było dlaczego pijany, niedojrzały buntownik rodem z tradycji romantycznej przegrywa jak jego poprzednicy z powstań i spisków, przedwcześnie porywający się na silnego prostaka. Jeszcze kilka lat temu dramat mógł uchodzić za współczesną satyrę na władzę Edków i ich mentalność. Bo kim właściwie jest Edek? Edek to przecież mądrość zbiorowa. Prymitywny cham, postać z ludu, który swoje wie. Edek dochodzi do głosu, dopiero kiedy moment dojrzeje, a wtedy jego nowe wcielenie budzi grozę. Z poczciwego, głupawego Edzia, kumpla od kieliszka, staje się groźnym despotą, z którym nie ma żartów. Despotą swojskim, ludowym, bynajmniej nie demonicznym, a przez to jeszcze groźniejszym, bo nieobliczalnym. To prostak w stroju inteligenta, naśladujący pozą byłych panów, starający się mówić mądre i skomplikowane zdania, co mu przezabawnie nie wychodzi. Wpada w śmieszność, ale nikomu nie jest do śmiechu. Trudno z nim dyskutować. On jeden ma konkretny program społeczny i polityczny, on jeden wie czego chce. Program Edka jest prosty jak on sam: chce władzy i wymaga posłuszeństwa. Zakłada wolność wyboru, o ile jest to wybór po jego myśli. Dzisiaj taki Edek to już anachronizm, upiór z przeszłości. Ale upiór niegroźny, raczej zabawny. Tylko po co było go wskrzeszać?