Zamykanie teatru otwartego (3): Elegia
Na nowe przedstawienie Teatru Ósmego Dnia czekano od dawna i z ogromnym zainteresowaniem. Jak na sprawozdanie, relację z kilkuletniej nieobecności w Polsce, na obrazy stamtąd, na reakcje na to, co tutaj, na ocenę naszej codzienności z punktu widzenia tego, kto wrócił i obserwuje swój kraj chłodnym okiem, przez bezlitosne okulary dystansu - na to mogliśmy w tym teatrze liczyć zawsze. Premiera "Ziemi niczyjej" odbyła się pod koniec stycznia 1991 roku w Poznaniu.
Kilkuletnie podróżowanie "Ósemek" okazało się smutne, sądzę nawet, że nie mogło być inaczej. To jedyny teatr spośród teatrów alternatywnych, który wyjechał z Polski. Zapewne i taki epizod był niezbędny dla dopełnienia krajobrazu polskiego teatru otwartego. Teraz, gdy wszystko wróciło do normy, a właściwie gdy wszystko się zmieniło, trzeba zebrać siły na podsumowanie i rozliczenie z sobą samym, z podjętą decyzją o wyjeździe. Decyzja ta zresztą wywołała wrogie komentarze nawet tych, którzy z tym teatrem byli bardzo mocno związani: Dla niektórych wyjazd "Ósemek" był wręcz ucieczką i zdradą, zaprzeczeniem samemu sobie, swemu miejscu, ideałom i wcześniejszym wyborom.
Zrealizowany przez Andrzeja Titkowa film "Droga", poświęcony ostatnim dwóm latom działalności Teatru Ósmego Dnia, zaczyna się od wypowiedzi Lecha Raczaka (leadera zespołu): "My chcieliśmy wyjechać z Polski". Zasadnicza motywacja była oczywiście natury politycznej: zakaz grania, oficjalne skazanie na nieistnienie lub istnienie nieoficjalne. Pojawiły się też inne argumenty, dodawane jakby dla podbudowania własnej decyzji, samoupewnienia się: chcieliśmy zobaczyć inny kawałek świata, nie chcieliśmy utopić się w tym, co działo się w Polsce. Musieliśmy zaczerpnąć świeżego powietrza. A więc głęboki wdech i potem znów "jednym tchem", jak dawniej?
Pięcioletnia nieobecność "Ósemek" w Polsce nie przyniosła teatrowi żadnych istotnych dokonań artystycznych. Poprzednie przedstawienie - "Piołun" - powstało przecież jeszcze przed wyjazdem (potem było tylko modyfikowane). "Ziemia niczyja" - jak można podejrzewać - powstała już po powrocie, jakkolwiek zbudowana jest na doświadczeniach emigracji i niezdecydowanego, trwającego kilka miesięcy powracania. Wędrowanie dostarczyło materiału do spektaklu.
"Ziemia niczyja" w bardzo istotny sposób różni się od dotychczasowych prezentacji Teatru Ósmego Dnia. Różnica ta początkowo trudna jest do określenia. Z jednej strony utrzymane zostały wielokrotnie wypróbowane techniki konstruowania przedstawienia (w pewnej mierze charakterystyczne dla całego ruchu teatru alternatywnego), jak choćby ostre "montowanie" kolejnych scen, zestawianie obrazów o skrajnie odmiennym nastroju, rozbicie przedstawienia na wiele głosów, swoista symultaniczność, brak wyraźnie określonych postaci-ról. Pozostało też zamiłowanie do obrazoburstwa, wyszydzania bogoojczyźnianych gestów i manifestacji. Przyczyną odmienności jest zdominowanie przedstawienia przez ton elegijny, przełamywanie się ostrego, satyrycznego teatru politycznego w osobiste, nieomal liryczne wyznanie. Przedstawienie jest ciche i skupione, w porównaniu z poprzednimi nawet wyciszone, jakby stłumione, wolne od histerycznego przerysowania, gwałtowności i nadekspresji, która zresztą dawała w tym teatrze zawsze znakomite rezultaty - możliwość natychmiastowego oczyszczenia, odreagowania, dostrzeżenia jasnej perspektywy jednoznacznych wyborów. Tym razem autoironiczne sceny utrzymane w tonacji buffo - na przykład sekwencje dezawuujące martyrologię i kombatanctwo emigrantów - przytłoczone są przez te rozpaczliwie spokojne, refleksyjne, w których się nie gra, lecz mówi wprost, gdzie przestaje się być postacią. Zostaje tylko człowiek.
"Zaczynamy wesołą wrzawą, i już nas całkiem przewyższa, nasz ciężar nagle ku skardze pieśń odwraca".
Z "Elegii do Maryny Cwietajewej-Efron" Rainera Marii Rilkego, z której pochodzi ten cytat, wykorzystano tylko jeden wers. To jednak wystarczyło, aby przywołać wątek związany z inną historią wyjazdu i powrotu do kraju. Maryna Cwietajewa opuściła Rosję w 1922 roku, podążając w ślad za mężem do Czechosłowacji. Potem Francja. Ciężkie i nędzne życie, odtrącenie i samotność, wreszcie powrót w 1939 roku i w dwa lata później samobójcza śmierć. Maryna Cwietajewa powiesiła się na sznurku od walizki. W jej przypadku powrót okazał się niemożliwy.
Rosja jest obecna w "Ziemi niczyjej" szczególnie mocno, głęboko odczuta i tragiczna. Kraj, w którym się nie da żyć, ale z którego nie można też wyjechać. Obrazy ze świata łagrów, ojczyzny Cwietajewej, to tylko jeden wątek spektaklu. Pozostałe dotyczą wyjazdu z Polski - przygotowania, usiłowanie zdobycia paszportu, ucieczka przez granicę, pobyt "tam" i wreszcie powrót, przeżyty jakby kilkakrotnie: wyobrażony, śniony, nie wiadomo, czy w ogóle możliwy.
Właściwie trudno jest wyznaczyć miejsce i czas wydarzeń. Geografia spektaklu ulega ciągłym przemianom. Wszystkie sceny wpisane są w zardzewiałe żelazne rusztowanie otaczające przestrzeń sceny. To przestrzeń nieludzka, odrażająca, właśnie niczyja. Tu wszystkie słowa o harmonii historii, o potędze sztuki i piękna, o dążeniu człowieka do dobra brzmią obco, podważają same siebie. To dom umarłych.
Na pustą scenę wbiega kobieta w letniej sukni w kwiaty i w słomkowym kapeluszu. Miota się, jakby próbowała uniknąć grożącego jej skądś ciosu. Zatrzymuje się i recytuje po niemiecku: "Wellen, Marina, wir Meer! Tiefen, Marina, wir Himmel!". Z głębi sceny wynurza się katorżnik, sybirak obarczony końskim chomątem, ciągnący za sobą małe żelazne sanki. Potem na scenę wysuwają się stare odrapane ramy okienne z brudnymi, częściowo powybijanymi szybami. Za oknami w ciemności majaczą ludzkie postacie. Ramy, na których płoną długie cerkiewne świeczki wotywne, ramy z poprzyklejanymi papierowymi wizerunkami ikon tworzą osobliwy ikonostas-żałosny, pozbawiony właściwego mu bogactwa. Głosy ukrytych za nim ludzi złożą się we wspólny chorał-lament: "Wróciła do nas. Wróciła. Jaka piękna". Stojącej nieruchomo kobiecie dwaj mężczyźni podłożą pod głowę trumienną poduszkę, złożą ręce, pomalują na czerwono usta, jakby chcąc przydać umarłej blasku, cóż z tego, że nieprzystojnie taniego. Ta śmierć jest śmiercią powrotu do domu umarłych, w którym treścią życia jest straszne czekanie: na wyjazd, na wyrok, na ułaskawienie, potem już nie wiadomo na co. Po wzniosłym powitaniu trzeba wrócić do bezwstydnej krzątaniny. Okleić papierem nadtłuczoną szybę, wyjaśnić, że "ja nie zajmuję tego domu nielegalnie". Kobieta klęka przy podwójnym oknie - carskich wrotach. Otrzymuje wodę - tutejszą komunię, wiatyk nabierany z rondla blaszaną łyżką. Za chwilę wraz z lokatorami domu umarłych obwiąże sobie twarz powrozem, przemieniając ją w przerażający pakunek: "Wieriowka, na kotoroj, po krajniej mierie, możno powiesitsia" - tak mówił Pasternak pomagając Cwietajewej związać walizką sznurkiem. Cwietajewa wyruszała wtedy w swą ostatnią drogą po odrzucenie, upokorzenie i śmierć.
O tych obrazach z Rosji nie można zapomnieć. To jedna z przyczyn, dla których emigracja jest niemożliwa, a zarazem konieczna.
Wędrówka po ziemi niczyjej ("po", bo stąd nie można wyjechać) to wędrówkach po obszarach nieszczęścia, a co za tym idzie - zła. Takim obszarem jest kraj, w którym "postępowi mężczyźni i postępowe kobiety" pod czujnym okiem groźnego i obłąkanego politruka w białym mundurze (Stalin?) tańczą coraz wprawniej, ale wciąż bez naturalnego wdzięku, w takt melodii "Podmoskowskich wieczieriej", i miejsce, gdzie szerzy się inny rodzaj zaślepienia - dewocja narodowa: "Orłom korony dohaftowuję, szpony pozłacam". Przywołanie Polski kombatanckiej, uosobionej przez kobietę obwieszoną narodowymi plakietkami, ze sflaczałym balonikiem w ręce, przez groteskową ciotkę-patriotkę, nucącą zapamiętale i namiętnie "Pierwszą brygadę" oraz obdartego inteligenta wygrzebującego na śmietniku książki - łacinę, grekę - konieczne jest, aby móc w jakiś sposób rozliczyć decyzję o wyjeździe. Kompromituje się zarówno tych, którzy pozostawali zaślepieni własnym męczennictwem i nietolerancją, jak i tych, którzy wyjeżdżali, by cierpieć jak "wielka emigracja". Okazuje się zresztą, że tam nikt na nich nie czeka. Nie ma spodziewanych dziennikarzy, mikrofonów, iluminacji. Jest tylko miejsce do spania pod schodami i status intruza. Stąd pospieszna krzątanina: "Przepraszam, przepraszam, my tylko na chwileczkę, momencik i już nas nie ma", przerywana histerycznym krzykiem: "nie ruszaj, zepsujesz, to nie nasze". Świat, który przywieźli ze sobą emigranci, i ten, do którego przybyli, nie mają ze sobą nic wspólnego.
Sceny dotyczące wyjazdu-ucieczki są śmieszne, jak dawne niebezpieczeństwa wspominane po latach. Kulminację stanowi podróż wymyślnymi wehikułami, wziętymi jakby wprost z muzeum Muru. Poważne jest podróżowanie w dziedzinie ducha i myśli. To najistotniejsze fragmenty przedstawienia.
Pierwszym etapem jest czyściec artystów - Europa duchów, mistrzów młodości. Przebywa tu Artaud, Van Gogh, Camille Claudel i Nietzsche. Wszyscy są obłąkani. Agresywni bądź franciszkańscy. Budowany przez nich świat wartości poniósł klęskę. Nietzsche - szalony Dionizos usiłuje dokonać samoukrzyżowania. Wolne duchy popadły w niewolę. Scenę tę zamyka tekst: "Zaprawdę powiadam ci, wielka jest przepaść pomiędzy nami a światłem".
Smutna okaże się też Italia - cel podróży. Na scenie pojawiają się rozwieszone na sznurkach prześcieradła, komże i białe męskie koszule. Krzykliwość i wesołość włoskiej ulicy - forum - piazetty, w którą uwikłany jest jeden z wędrowców, zniknie tak nagle, jak nagle się pojawiła. Pozostanie tylko stara, pijana, ubrana z tandetną elegancją dziwka - transwestyta. Zanim rozpocznie swój monolog, rozsypie trzymane w podkasanej spódnicy pomarańcze - znak słońca, doskonałego i niedostępnego piękna natury. Jej słowa to lament człowieka obcego wśród bezcennych zabytków, tysiącletnich mozaik, utraconej Arkadii. "Dzisiaj jesteśmy zmęczeni, śmiertelnie zmęczeni receptami na szczęście. Dzień po dniu wprawiamy w ruch maszynę postępu, a w nocy myjemy się w błocie. Zaprawdę, powiadam ci, wielka jest przepaść między nami a światłem". Ta formuła pojawiła się już po raz drugi. Ziemia niczyja to właśnie miejsce bez światłości, kolejna "ziemia jałowa".
Przedmiotem, który bardzo często pojawia się w przedstawieniu, pełniąc niemal funkcję osi kompozycyjnej, jest fortepian, czarny i majestatyczny, ale pozbawiony swej zasadniczej funkcji, bo wypruty w środku, głuchy. Nie gra, co najwyżej wydaje suchy stukot. Przywołuje od razu te najłatwiejsze skojarzenia - narodowe. Fortepian Chopina z zamkniętą w nim czarowną muzyką i fortepian-męczennik - wyrzucony na bruk przez carskich żołnierzy. Fortepian staje się upostaciowieniem polskości. Trudno było o trafniejszy wybór rekwizytu w spektaklu traktującym o traconej i odzyskiwanej ojczyźnie, o nostalgii. W dodatku instrument ten poddany został wielokrotnej demaskacji jako pusty symbol, sprzęt, który nie wiadomo do czego służy (jest przecież wydrążony). Można się w nim chować jak w schronie czy ulicznym kanale, by nagle wynurzyć się spod czarnego skrzydła jak diabeł z pudełka, można używać go jako maszyny do pisania, można też spotykać się przy nim jak wokół rodzinnego stołu. Fortepian okaże się także marzeniem - ocaleniem sfrustrowanych obywateli ziemi niczyjej. Ocalenie nastąpi jednak dopiero po zejściu na samo dno grobu, w najbardziej samotne miejsce domu umarłych. Na stojących w szeregu aktorów z góry sypie się ziemia. Po tym pogrzebie spokojnie rozejdą się przy dźwiękach cicho nuconej pieśni "Po górach, dolinach". Wrócą na scenę ze znanym już ikonostasem, tym razem jednak ustawionym odwrotnie. My, widzowie, jesteśmy w środku, oni już poza granicą, patrzą na nas stamtąd, zza okien. Twarze aktorów, smutne i umazane ziemią, rozjaśnią się na dźwięk fortepianu. To brzmienie, którego uparcie brakowało w spektaklu. Za chwilą kobieta zasiądzie do stojącego w głębi sceny instrumentu i zacznie na nim grać. Na fortepianie siedzi odwrócony plecami do widzów mężczyzna imitujący grę na wiolonczeli. Do fortepianu doczepiony zostaje kolorowy, rozświetlony balon, po podłodze snują się dymy. Powietrzna Tratwa Meduzy żegluje w przestworzach z aktorami Teatru Ósmego Dnia. Ten dziwny wehikuł to ostatni obraz "Ziemi niczyjej".
Jest w tym zakończeniu coś niepokojącego. Można nazwać je eskapistycznym, zbyt pięknym, przez to sztucznym. Marzenie pełni tu rolę deus ex machina, pozwala na powrót do jedynej ojczyzny - kraju sztuki, ojczystego języka. Cwietajewa także wróciła po to, aby znaleźć się w swej ojczyźnie zbudowanej ze ścian wiersza. A jednak okazało się, że jej ostateczny powrót możliwy był tylko za cenę samounicestwienia. W 1940 roku Cwietajewa pisała: "Uważają mnie za dzielną. Nie znam człowieka bardziej bojaźliwego niż ja. Boję się wszystkiego... Nikt nie widzi, nikt nie wie, że od roku (w przybliżeniu) szukam oczami haków, ale nie ma ich, wszędzie elektryczność".
Wybór, jakiego po powrocie musi dokonać Teatr Ósmego Dnia, nie jest aż tak drastyczny. Będzie jednak wyborem ostatecznym w dziedzinie sztuki. "Ósemki" znajdują się w świetnej formie, z wielką przyjemnością ogląda się kunsztowność ich aktorstwa. Przedstawienie pokazuje zarazem niepewność i zagubienie, a droga, na którą wskazuje zakończenie, zdaje się prowadzić w kierunku dotąd zamkniętym przed teatrem otwartym. Fortepian z balonem nie nadaje się do podróżowania po rozszalałych odmętach historii. Jeszcze gorzej zniósłby zapewne monotonną wędrówkę przez chamstwo uwolnionego rynku i rynek uwolnionego chamstwa. Niczego nie można przesądzać jednak elegia wykonana przez "Ósemki" przejmuje swoim spokojnym smutkiem. "Talenta bowiem są niezmierne, lecz trzeba, by w nie wstąpił duch"- to cytat z "Wyzwolenia" Stanisława Wyspiańskiego, z dramatu, którego bohaterami są aktorzy, artyści postawieni wobec końca pewnej formacji kulturowej. Duchem teatru alternatywnego była kontestacja państwa, władzy, rozmaitych modeli życia społecznego. Na tym opierała się siła i najlepsze przedstawienia, także "Ósemek". Estetyzm był zabroniony, nie mieścił się w obrębie poszukiwań teatru bądź co bądź politycznego. Najważniejsze było wyraźne, jasno określone własne stanowisko, potrzeba komentowania zdarzeń właśnie przez wypowiedź teatralną. Być może dla "Ósemek" nadeszła pora na wędrowanie w głąb siebie, na teatr odwracający się od polityki i doraźności, który nie wejdzie już jednak do rwącej rzeki, jaką był niegdyś teatr otwarty.
PS.
Przed trzema laty powstał w Poznaniu studencki teatr "Biuro Podróży". Do tej pory zrealizował dwa przedstawienia: "Einmal ist keinmal" i "Łagodny koniec śmierci". Mimo wysokiego poziomu, zwłaszcza pierwszego przedstawienia, został poddany ostrej krytyce, w której koronny zarzut był następujący: wszystko tak jak u "Ósemek", nędzna imitacja. Uważam, że lepsze byłoby w tym wypadku słowo kontynuacja. "Biuro Podróży" nie ukrywa tego, u kogo uczyło się teatru. Paradoksalnie w "Ziemi niczyjej" można doszukać się wpływów odwrotnych. Nie chodzi tu o to, aby rozstrzygać, kto ma rację i czyje na wierzchu. Wzajemne inspiracje w sztuce nie są przecież karygodne, pod warunkiem, że nie ograniczają się do podkradania pomysłów, lecz ich twórczego przetwarzania. Istotniejsze jest to, że nawiązany został dialog między dwoma pokoleniami teatru studenckiego. Zarazem jasne zdaje się, że teatr studencki nadal żyje, ale niestety nie tak wspaniale jak kiedyś. Nie pora teraz rozważać, z czego to wynika. Pozostaje tylko stwierdzić, że wśród "młodych gniewnych" teatr przestał być uprzywilejowanym miejscem wyrażania własnych poglądów, i to zarówno dla aktorów, jak i widzów.