Artykuły

Po prostu miłość...

Przed dwoma z górą laty oglądałem w Teatrze Ziemi Lubuskiej polską prapremierę sztuki Pawła Kohouta "Taka miłość". Następujące po niej inscenizacje tego utworu były dla mnie oczywistym dowodem zapotrzebowania na melodramat współczesny. Nie treści intelektualne bowiem i nie odkrywczość formalna tej - przyznaję - zgrabnie napisanej i pozostawiającej szerokie pole dla inwencji reżysera sztuki mogły być argumentem podstawowym. Czegóż dowodzi Kohout? W pewnym uproszczeniu można by stwierdzić, że z jednej strony oskarża tych wszystkich, którzy obojętnie przechodzą obok codziennych ludzkich tragedii, lub nawet nie dość energicznie starają się im przeciwdziałać. Odkrycie nie wychodzące więc poza ramy kawiarnianego banału. Drugi wniosek Kohouta jest bardziej interesujący. Można by zamknąć go w parafrazie słów piosenkarskiego szlagieru "Miłość to wszystko tłumaczy". Miłość, po prostu miłość była najlepszym obrońcą Lidy Matysówny, miłość sprawiła, że Pan w todze wycofał swe oskarżenie. Dzięki tej właśnie humanistycznej wymowie "Taka miłość" jest widzowi szczególnie bliska.

Obie inscenizacje, które miałem okazję oglądać, rozsadzały ramy "obyczajówki", którą w zasadzie jest sztuka Kohouta. W obu nie szło o tragedie Lidy i Piotra, raczej o żywe problemy dnia dzisiejszego. O konfrontację frazesu z fałdem, teorii z praktyką. Oba podejmowały problemy moralne unikając moralizowania. W obu wypadkach założenia były więc podobne. I w moim odczuciu słuszne.

Jest w dramacie Kohouta świetna rola Lidy Matysówny. Są dwie postacie (Petrus i Matka), które dają aktorowi okazję interesującego pokazania swych możliwości. Reszta, włącznie ze Stiborem, to tylko statyści, choć nie w dosłownym, techniczno-teatralnym rozumieniu tego słowa. Najważniejsza jest jednak postać stojąca "poza" - Pan w todze. Od ustawienia tej postaci zależy charakter spektaklu. W Zielonej Górze inscenizator Jerzy Zegalski i odtwarzający Pana w todze Zdzisław Giżejewski, wyszli od słów Petrusa: "Rozmawia pan przecież z moimi myślami". Giżejewski był więc "sumieniem", beznamiętnym obserwatorem rekonstruującym wydarzenia. W spektaklu jeleniogórskim Bronisław Orlicz (reżyser i aktor) był bardziej materialny. Był Przewodniczącym Trybunału, który chce znaleźć prawdę. Nie znajdzie jej. Wprawdzie każdy fakt rozpatrywany emocjonalnie zdaje się mówić: "Oni są winni". Żaden jednak paragraf nie przewiduje kary za tego typu przestępstwa. Pan w todze przegrał. Składa togę i jako osoba prywatna "schodzi" do publiczności. Do niej też odwołuje się na końcu, ona powinna wydać wyrok. Muszę wyznać, że osobiście bardziej odpowiadała mi głębsza chyba dzięki niedopowiedzeniom koncepcja zielonogórska. Jest to jednak wrażenie subiektywne, które w niczym nie dyskwalifikuje interesującej "sądowej" propozycji Orlicza. Atmosferę sali rozpraw narzucała jeszcze przed rozpoczęciem spektaklu scenografia Wandy Czaplanki. Szereg podestów - planów i dyskretna sądowa barierka pełniąca zresztą funkcjonalnie rolę ławy oskarżonych. Ramy te wypełnił Orlicz konsekwentnie prowadząc zarówno jako aktor, jak i jako reżyser, postępowanie dowodowe w sprawie Lidy Matysówny i współwinnych.

Poza samą koncepcją inscenizacyjną i scenografią dalszym walorem spektaklu było aktorstwo. Nie było oczywiście wielkich kreacji, ale bardzo młody w większości zespół pokazał dobrą robotę. Wszyscy, włącznie z anonimowymi odtwórcami Kelnera i Majki (debiut się udał), sprawnie wypełnili swoje zadania sceniczne.

Wiele dobrego trzeba by powiedzieć o Krystynie Bigelmajer (Lida Matysówna). Obowiązkiem recenzenta jest wprawdzie obiektywna i chłodna ocena, muszę jednak przyznać, że Bigelmajer podbiła mnie młodzieńczością, świeżością i szczerością przeżycia. Wszystko to kazało nie dostrzegać zrozumiałych u młodej aktorki niedoskonałości warsztatowych. To samo właściwie można by powiedzieć o Jerzym Wróblewskim (Stibor). Oboje po raz pierwszy wystąpili w Jeleniej Górze, na dodatek zaś w sztuce o nietradycyjnej kompozycji. Z bardziej szczegółowymi ocenami trzeba się więc jeszcze wstrzymać.

Petrus nie jest rolą najłatwiejszą. Trzeba w niej wypowiadać długie wykładowe tyrady, budując postać trzeba wypełnić treścią pozostawiony przez autora "luz interpretacyjny" (na pewno zbyt szeroki), trzeba wreszcie uprawdopodobnić niektóre deklaratywne kwestie. Ryszard Dębiński wybronił swego Petrusa. Było to jedno z najlepszych jego osiągnięć aktorskich. Barbara Martynowicz (Lida Petrusowa) niewielką rolę zbudowała konsekwentnie. Była, jak chce tekst, "nieludzko dumna", "sucha", opanowana. Henryk Halski (Soukop) i Witold Mierzyński (Król) nakreślili postacie wyraziste i plastyczne.

Celowo na koniec zostawiłem Matkę Zuzanny Łozińskiej. Mówiąc szczerze, przed spektaklem obawiałem się trochę, że do głosu dojdzie rutyna. Nic podobnego. W tej roli nie było nic z dobrego, ale bardzo tradycyjnego jej akiotstwa. Matka w interpretacji Łozińskiej, w w miarę egzaltowana, w miarę zaślepiona macierzyńską miłością, była skupiona, dramatyczna a przede wszystkim bardzo współczesna i oszczędna w geście.

Sumując, można bez przesądy stwierdzić, że spektakl "Takiej miłości" był w życiu teatralnym Jeleniej Góry wydarzeniem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji