Artykuły

Mała opera w wielkim teatrze

"Impresario w opałach" w reż. Roberta Skolmowskiego w Teatrze Wielkim w Łodzi. Pisze Carl H. Hiller w Ruchu Muzycznym.

Od czasu do czasu teatry operowe przypominają sobie, że ich zadaniem jest między innymi oferować publiczności rozrywkę. W tym celu wybierają sobie jeśli nie operetkę, to przynajmniej komedię operową, która w pewnej mierze daje gwarancję powodzenia. Tak też uczynił teraz łódzki Teatr Wielki, przedstawiając rzecz o małym teatrze, czyli o kłopotach, z jakimi dawno temu musiały się borykać teatry muzyczne.

Impresario w opałach, opera buffa Domenico Cimarosy, traktuje o obyczajach we włoskich teatrach muzycznych w XVIII wieku. A obyczaje te były w owym czasie dalekie od ideału. I to do tego stopnia, że niejaki Benedetto Marcello opublikował w roku 1720 pod tytułem "Teatro alla moda" (Teatr modny) broszurę ośmieszającą tenże teatr operowy. W broszurce znajdziemy m.in. takie humorystyczne zalecenia, jak: "dzisiejszy kompozytor nie potrzebuje znać żadnych reguł dobrego komponowania". O śpiewakach mówi się, że solfeż, ustawienie głosu, prawidłowa intonacja i śpiewanie w tempie są rzeczami niepotrzebnymi, bo absolutnie nie w zwyczaju. Zabawne zalecenia zawiera ta broszurka zwłaszcza dla śpiewaczek, doradzając im, że powinny zacząć występować w teatrze zanim ukończą 13 lat, bo czytanie i pisanie nie będzie im w tym zawodzie do niczego potrzebne, wystarczy, by znały parę modnych arii.

O tym wszystkim i innych jeszcze "cechach charakterystycznych" wykonawców oper traktuje też opera Cimarosy, która ujrzała światła sceny w Neapolu w roku 1786 jako jednoaktówka i nieco później została przez kompozytora rozbudowana do dwóch aktów. Ową drugą wersję wybrał teraz łódzki Teatr. Warto wiedzieć, że choć satyr takich pisano w XVIII wieku wiele, to nawet przeszło pół wieku później zwyczaje na scenach operowych nie poprawiły się, wobec czego Gaetano Donizetti czuł się zobowiązany napisać operę komiczną pod tytułem "Le convenienze e le inconve-nienze teatrali", która dziś wystawiana jest najczęściej pod tytułem "Viva la Mamma". Szkoda, że łodzianie nie wybrali właśnie tej pełnospektaklowej opery, muzycznie bardziej wyrafinowanej, z lepszym librettem i z wdzięcznymi rolami.

Opera "U impresario in angustie" Cimarosy, wystawiona w Polsce w przekładzie Wojciecha Bogusławskiego już w roku 1796 we Lwowie, jest zdecydowanie utworem kameralnym. Łódzki Teatr Wielki sceny kameralnej jednak nie ma, chyba że przekształcą w nią foyer. Wykorzystywanie wielkiej sceny jako widowni nie daje zamierzonego efektu chociażby dlatego, że warunki akustyczne nie są najlepsze. Głosy gubią się, ponieważ "sala" jest zbyt duża i strop za wysoko.

Inscenizator Robert Skolmowski, chcąc podkreślić jak gdyby podwójną teatralność dzieła, zdecydował się na pokazanie wielkiej opery. Wielkiej w sensie wystawności, co w przypadku opery buffa mija się z zamierzeniami autorów. Nie zadowolił się jedną sceną, bo wykorzystał też kieszenie po obu stronach sceny i dodatkowo tylną scenę, czyli w sumie wszystkie istniejące tam możliwości. Akcję pokazywano w formie happeningu lat sześćdziesiątych. Publiczność umieszczona na obrotówce została z tylnej sceny przetransportowana na scenę główną i tam obrócona ku prawej kieszeni, w której grane były pierwsze sceny opery. Ich akcja toczyła się przede wszystkim na krześle wzorowanym na meblach z czasu powstania opery, tyle że olbrzymich rozmiarów. Następnie publiczność przesunięto w stronę lewej kieszeni, gdzie stała olbrzymia wanna kąpielowa. Ani ta, ani poprzednia dekoracja (projektu Małgorzaty Słoniowskiej, która zaprojektowała też ładne kostiumy) żadnej funkcji w przedstawieniu nie spełniała.

Akt drugi (długi antrakt przedłużył spektakl do niemal dwóch i pół godziny) rozgrywał się w zasadzie na podwyższonej scenie głównej. Jazdy obrotówką stanowiły jedną z atrakcji inscenizacji i były przez publiczność jako takie oklaskiwane. Pozytywnie zanotować trzeba, że recytatywy wykonywane są po polsku, a tylko arie są śpiewane po włosku, w języku oryginału. Ale i te po części mają tłumaczenia na polski.

Śpiewakom towarzyszyła 10-osobowa orkiestra kameralna pod dyrekcją Bogdana Olędzkiego. Muzycy siedzieli z boku na scenie obrotowej i byli razem z publicznością odpowiednio przesuwani, co nie zawsze sprzyjało sprawności gry. Recytatywy opracowane przez Tadeusza Zatheya wykonywano z towarzyszeniem basso continuo w wykonaniu Ewy Rzeteckiej (szpinet) i Ryszarda Bednarczuka (wiolonczela).

Wykonawcy sześciu ról wywiązali się z zadań aktorskich dość sprawnie, chociaż wiele scen było przerysowanych w kierunku slap-sticku. Wokalnie sprawdziła się przede wszystkim obdarzona bardzo ładnym sopranem Joanna Horodko w roli "seconda donna". Równie pozytywne wrażenie wywarła mezzosopranistka Agnieszka Makówka jako druga "seconda donna". Konkurencyjna dla nich "prima donna" Fior di Spina obsadzona była przez Dorotę Wójcik. Partia ta zawiera wiele karkołomnych koloratur, z którymi śpiewaczka nie miała większych kłopotów. Jedynie góra była chwilami zbyt krzykliwa, ale takie mogło być też zamierzenie reżysera. Dariusz Pietrzykowski w roli kompozytora Gelindo śpiewał małym głosem tenorowym, nieraz ledwie słyszalnym. Zwycięsko wyszedł ze swego zadania Przemysław Rezner jako librecista Brontolone. W ważnej dla rozwoju akcji roli impresaria wystąpił Robert Ulatowski, który jednak był mało zauważalny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji