Do trzech razy sztuka czyli wiele hałasu o nic...
Czy dwoje znakomitych aktorów, ceniony reżyser filmowy i głośna w świecie sztuka - to już przepis na wydarzenie teatralne? Gene Gutowski, producent spektaklu "Śmierć i dziewczyna" w Teatrze Studio, niewątpliwie tak sądził. Do przygotowania sztuki chilijskiego pisarza, Ariela Dorfmana, zaprosił Krystynę Jandę, Wojciecha Pszoniaka i Jerzego Skolimowskiego. Premierę poprzedziła kampania reklamowa. Zanim jeszcze podniosła się kurtyna, wiedziano już, że to jeden z największych przebojów teatralnych ostatnich lat, grany niemal na całym świecie, że Skolimowski i Pszoniak bez wahania przyjęli propozycję Gutowskiego i przyjechali do Polski. Prócz doborowej obsady, przedstawienie miał uatrakcyjnić debiut sceniczny Jerzego Skolimowskiego jako reżysera i aktora oraz, rzecz jasna, temat sztuki. Dorfman stawia bowiem aktualne pytanie: czy po obaleniu tyranii należy mścić się na swoich prześladowcach, czy trzeba dążyć do ujawnienia przeszłości?
Zanim wygasły światła na widowni, byliśmy już przygotowani na wydarzenie dużej rangi. Kurtyna jednak kiedyś musiała pójść w górę... Przedstawienie grane jest na scenie obrotowej, co umożliwia szybkie zmiany miejsca akcji: raz jest to jadalnia, innym razem taras czy łazienka. Choć Dorfman umieścił swoich bohaterów w jednej tylko przestrzeni, Skolimowski postanowił ożywić akcję przenosząc ją do coraz to innego pomieszczenia. Takich zmian, wywołanych ruchem obrotówki, jest... trzynaście. Jak można się domyślić, w sztuce na trzy osoby prowadzi to jedynie do rozbicia napięcia i, paradoksalnie, spowolnienia akcji scenicznej. "Śmierć i dziewczyna" wymaga od aktorów, zwłaszcza od dwojga głównych bohaterów,Pauliny i Gerarda, prawdziwych emocji. Zadaniu temu sprostała jedynie Krystyna Janda, tworząc ekspresyjny portret kobiety, ofiary terroru, która po latach spotyka swojego prześladowcę. Gorzej wypadła rola Wojciecha Pszoniaka, aż nazbyt zawieszona w powietrzu. Jerzy Skolimowski udowodnił zaś niezbicie, że nie każdy może grać na scenie, tutaj właściwie mogłaby się skończyć ta krótka nota o nieudanym przedsięwzięciu artystycznym. To jednak koniec dopiero pierwszego aktu scenariusza Gene Gutowskiego. Wobec porażki wyprodukowanego przez siebie dzieła, postanowił dokonać szeregu działań prowadzących do naprawienia błędów. Powstała zatem druga wersja "Śmierci i dziewczyny", w której Jandzie partnerują tym razem Olgierd Łukaszewicz (Gerardo) i Joachim Lamża (dr Miranda). Ponownie została zwołana konferencja prasowa, na której starano się przekonać dziennikarzy o zaletach sztuki i poprawie jakości przedstawienia. Poinformowano także o zwolnieniu Jerzego Skolimowskiego przez producenta oraz o wytoczeniu mu procesu sądowego o świadome niszczenie spektaklu. Niezbyt to eleganckie wobec własnego, bez przymusu "wynajętego" współpracownika, ale - reklama została puszczona w ruch po raz drugi...
Na scenie jednak niewiele się zmieniło. Choć Łukaszewicz lepiej partneruje Jandzie, choć Lamża jest bardziej wyrazisty niż Skolimowski, wszystkim nadal przeszkadza obrotówka.
Gutowski myśli już o trzeciej wersji przedstawienia, już w innej reżyserii i z inną obsadą. Wierzy uparcie, że sztuka odniesie sukces. Zapewne, pokazana na mniejszej scenie, bez niepotrzebnych "ulepszeń", może liczyć na powodzenie również wśród polskiej publiczności. Na razie jednak przychodzi na myśl tytuł Szekspirowskiej komedii: "Wiele hałasu o nic". Dziś mówiąc o polskim teatrze, do którego próbuje wejść zachodni producent, to niezwykle użyteczny cytat. Niestety.