Artykuły

Sprzedać "Śmierć i dziewczynę"

GENE GUTOWSKI - producent. W latach okupacji mieszkał w Warszawie. Jako młody jeszcze chłopiec dostarczał z bazy Luftwaffe na Okęciu sprzęt radiowy AK. Uciekł przed gestapo na Ło­twę. Odbył służbę w armii amery­kańskiej na terenie Niemiec. W 1947 r. dotarł do Nowego Jor­ku. Początkowo pracował jako ilustrator i rzeźbiarz, a następnie zajął się produkcją filmów. W 1964 r. jako producent spro­wadził do Londynu Romana Po­lańskiego, który wyreżyserował "Wstręt", "Matnię" i "Bal Wam­pirów". G. Gutowski jest również pro­ducentem filmu J. Skolimowskie­go "Przygody Gerarda" (m.in. z C. Cardinale). W Londynie wystawił sztukę muzyczną "Passion Flower Ho­tel" napisaną przez słynnego kompozytora Johna Barry. "Śmierć i dziewczyna" to pierwsza z cyklu zachodnich sztuk, jaką wystawił w Polsce.

Przez całe dziesięciolecia teatr w Polsce był dotowany przez państwo. Pomijając (bardzo istotne) kłopoty z cenzurą, mógł skupić się wyłącznie na sprawach ideowo-artystycznych. Dziś dyrektorzy te­atrów liczą głównie pieniądze. Jednocześnie pojawiają się pierwsze spektakle zrealizowane w syste­mie producenckim. Zainteresowanie publiczności i otaczająca je aura każe nazwać je bestsellerami. Takimi była "Tamara" i "Metro". Takim jest głośna w świecie sztuka Dorfmana "Śmierć i dziewczy­na", zrealizowana w Teatrze Studio w Warszawie. Jej producent Gene Gutowski stworzył znakomitą obsadę. Jako reżyser i aktor Jerzy Skolimowski - partnerują mu Krystyna Janda i Wojciech Pszoniak. To był pomysł na bestseller! Czy w tym kierunku pójdzie teatr?

- Dlaczego zdecydował się Pan na "Śmierć i dziewczynę?"

Przede wszystkim ze względu na te­mat. Problemy przejścia od dyktatury do demokracji, stosunku do popełnionych przestępstw, przebaczenia - nieprzebaczenia. Poza tym jest to świetny melodramat na scenie. Wraz z żoną oglądałem tę sztu­kę w Londynie. Odruchowo pomyślałem, dlaczegóż by jej nie wystawić w Polsce. Przecież temat tak pasuje do obecnych wy­darzeń (np. lustracja), jakby sztuka była na­pisana specjalnie dla Polaków. Poza tym fakt, że mój przyjaciel i partner z dawnych lat - Roman Polański, z którym zrobiłem parę filmów, będzie reżyserował tę sztukę w Paryżu, a następnie przygotowuje film - również wpłynął na to, że kupiłem do niej prawa.

- Czy równie szybko zdecydował Pan z kim zrealizować to przedstawienie?

Nie było to określone. Chciałem, by to był bardzo dobry strzał. Postanowiłem ze­brać najwspanialszą obsadę aktorską, znakomitego reżysera, stworzyć wokół te­go dużo kontrowersji. Kontrowersja mnie zawsze interesuje i bawi.

- Zdecydował się Pan też ponieść pewne ryzyko wybierając reżysera, który dotąd nie pracował w teatrze?

Niezupełnie. Skolimowski jest świet­nym reżyserem filmowym, dlaczego nie miałby zadebiutować w teatrze? Inni reży­serzy filmowi również pracują w teatrze. Nie tylko Polański. Ta sama sztuka w Bra­zylii jest reżyserowana przez Hectora Babenco a lstvan Szabo przygotowuje przed­stawienie w Budapeszcie. Co mnie jednak przede wszystkim pociągało do Jerzego - to podobieństwo fizyczne. On mi strasznie pasował jako dr Miranda.

- Założył Pan, że będzie zarazem grał i reżyserował?

Przedstawiłem mu taką propozycję. Bardzo długo się wahał. Podjął się reżyse­rii, ale jeśli chodzi o grę, to do ostatniego momentu przed premierą - będąc zupeł­nie szczery z samym sobą - mówił: "Nie wiem, czy dam sobie radę na sce­nie". Okazuje się, że świetnie dał sobie ra­dę.

- Czy musiał Pan ingerować w trakcie przygotowywania tego przedstawienia?

Dobry producent zawsze ingeruje i nie jest to kwestia przeszkadzania. Podszep­tuje, nie podrywając autorytetu reżysera. Moja przewaga, jeśli chodzi o tę sztukę, polegała na tym, że ja ją widziałem wielo­krotnie, nie tylko w Londynie, ale także w Nowym Jorku. Miałem doświadczenie, które starałem się przekazać aktorom i re­żyserowi, przedstawiając jaka - moim zdaniem - była interpretacja autora.

- Co cechuje dobrego producenta?

Wytrwałość i dyplomacja, dużo dyplo­macji. Ludzie twórczy mają fochy, tempe­ramenty, które trzeba łagodzić, pogodzić, prowadzić arbitraż. Dobry producent jest człowiekiem fantazji, pomysłów, który zna się na sztuce, na aktorach, kierowaniu sprawami finansowymi, na reklamie. W Europie głównie tzw. "szkoła francuska" czyni reżysera kompletnym autorem dzieła. W Ameryce producenci mają szczególnie wiele do powiedzenia i spra­wują dużą kontrolę nad filmem. W moich doświadczeniach były to zawsze przyja­cielskie konsultacje. Jak robiłem filmy z Polańskim, to mieliśmy do siebie, do na­szej znajomości rzeczy, czy dobrego sma­ku pełne zaufanie. Jest także rolą produ­centa, by chronić reżysera np. przed ata­kami banków, dać mu możliwość tworze­nia.

- Czy producent to nie trochę taki "sa­molubny widz", który finansuje to, co sam chciałby obejrzeć?

Nie proszę Pana, ja raczej o to oskar­żam reżyserów. Bardzo często reżyserzy robią filmy dla siebie lub dla swoich kole­gów. W Polsce nie ma jeszcze zrozumie­nia dla światowego rynku. Dlaczego taką popularnością cieszą się filmy amerykań­skie. Bo Amerykanie rzeczywiście wiedzą jak robić filmy dla całego świata. Osta­tecznym sędzią jest po prostu publiczność - albo przyjdzie, albo nie przyjdzie. Skutki tego w Ameryce i Europie Zacho­dniej są bardzo okrutne i natych­miastowe.

- Czy nie bał się Pan, że podobny mechanizm i tym razem zadziała? Może był Pan pe­wien, że tutaj je­szcze nie ma tak silnej prasy jak w Nowym Jorku, gdzie jedna recen­zja może "uśmier­cić" przedstawie­nie?

Naturalnie, tu­taj nie ma takiego Franka Richa jak w No­wym Jorku, który potrafi zabić sztukę bar­dzo szybko. Tutaj oczywiście podjąłem ry­zyko finansowe, jak na stosunki polskie dość duże, głównie ze względu na pozycję i osobowość moich gwiazd, które nie są ta­nie oraz opór społeczeństwa, które jest rozpieszczone i przyzwyczajone chodzić do dotowanego teatru. Cała sztuczka polega na tym, że wszystkie teatry, które mają bi­lety, powiedzmy po 50 tys. zł, otrzymują dotacje w wysokości 80% od państwa. To znaczy, że ich bilet powinien kosztować 250 tys. złotych.

- Zebrał Pan trochę obserwacji doty­czących możliwości dalszej produkcji przedstawień. Czy mógłby Pan coś o tym powiedzieć?

Ta sztuka była dla mnie sondażem. Aby zrobić tego rodzaju sondaż - na temat możliwości teatralnych w Polsce - musia­łem wybrać "bombę". Zdecydowałem się na tak znaną sztukę i tak ją obsadziłem, by zbadać owe możliwości. Widzę możli­wości ograniczone. Z wielu powodów. Przede wszystkim publiczność jest raczej zepsuta. Lubi teatr, ale najlepiej w piątek, sobotę czy niedzielę i to po niskiej cenie. W Polsce z trudnością znajdzie się aktora, któremu, jak w Londynie lub w Nowym Jor­ku, można powiedzieć - podpisuję z tobą kontrakt na 6 miesięcy albo na rok. Tutaj trzeba rozwiązywać niesamowite łami­główki, by dobrzy aktorzy mogli być przez 1 miesiąc w przedstawieniu. Mają etaty, muszą dorobić, odegrać swoje, jak w tych warunkach można robić teatr? Poza tym teatry mają repertuar i jak Pan może jako niedotowany producent wejść w ten reper­tuar? W trakcie rozmowy dyrektor teatru Panu powie - w tym miesiącu daję Panu 5 dni, a w następnym może 3 dni, w mar­cu być może tydzień? I to jest następny problem. Teatr w Polsce będzie się musiał zreformować. Muszą być teatry dotowane, bo inaczej nie ma eksperymentów, tworze­nia nowych sztuk. Ale czy potrzeba ich aż tyle? Czy tak dużo aktorów musi być na etatach?

Podjąłem pewien, może drastyczny krok, właśnie tę sztukę, właśnie z tymi ak­torami, by sprawdzić, czy tu jest publicz­ność, która jest gotowa zapłacić rynkową cenę za bilet. Okazuje się, że jest. Pod wa­runkiem, że jest jakiś szalenie interesują­cy czy prowokujący, jak w naszym wypadku, temat i że są gwiazdy. Muszę się Pa­nu przyznać, że przy tej frekwencji (częste komplety) i wysokich cenach biletów nie byłem w stanie ponieść bieżących wydat­ków. Być może miałem zbyt drogich akto­rów. Żywot tej sztuki nie zakończy się 31 grudnia i w pewnym momencie koszty się zwrócą. W tym czasie, co najważniejsze, sztuka będzie udostępniona najszerszemu społeczeństwu. To było zamierzeniem mo­im i autora, i dlatego młodzieży oraz stu­dentom sprzedawano wejściówki po znacznie niższych cenach.

- Dotychczas znaliśmy Pana głównie jako producenta filmowego. Czy ma Pan w tej dziedzinie jakiś nowy pomysł na be­stseller?

Mam, ale nikt tego nie potrafi napisać. Wszyscy świetnie piszą w gazetach. Jed­nak nie ma scenarzystów, nikt nie potrafi pisać scenariuszy. Do współpracy został zaproszony Frederick Forsyth. To nada ca­łej sprawie pewien ton.

WOJCIECH PSZONIAK

Na Zachodzie poza teatrami subwencjonowanymi I prywatnymi istnieją także producenci. Gene Gutowski jest predystynowany do takich zadań. Teraz odważył się coś zrobić w Polsce. Szczęśliwie się stało, że miałem czas i w ten sposób się tutaj znalazłem. Miało to dla mnie podwójny sens. Chodzi o pracę z Jerzym Skolimowskim, od lat nie udawało się nam razem pracować, i Krystyną Jandą, z któ­rą nigdy dotąd nie grałem. A zarazem był to prawdziwie producencki spektakl - bez admi­nistracji, bez biurokracji. Sądzę, że tego typu przedsięwzięć będzie w Polsce coraz więcej. Mam wra­żenie, że publiczność polubiła tę sztukę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji