Artykuły

Kandyd, czyli paradoks

"Kandyd" w reż. Tomasza Koniny w Teatrze Wielkim w Łodzi. Ocenia Michał Lenarciński w Dzienniku Łódzkim.

Teatr Wielki zakończył sezon polską prapremierą musicalu "Kandyd" Leonarda Bernsteina (wg filozoficznej powiastki Woltera "Kandyd, czyli optymizm") w reżyserii Tomasza Koniny. Jego trzecia praca na tej scenie w mijającym sezonie potwierdziła tezę, że nie myli się tylko ten, kto nic nie robi.

Kandyd" to dziwny musical, nazwany przez kompozytora operetką komiczną (o tym, że może być też operetka tragiczna przekonuje "Wesoła wdówka" w łódzkim Teatrze Muzycznym, też zrealizowana przez Koninę), świadomie czerpiący z europejskiej tradycji muzycznej, choć naturalnie niepozbawiony amerykańskiego stylu. W partyturze znajdujemy szereg dowcipnych odwołań i aluzji. W libretcie jest sporo żartów rozmaitej próby, a nade wszystko rozproszenie wątków, utrudniające zorientowanie się w przebiegu akcji, w motywacjach poszczególnych postaci.

Reżyser nie ułatwia widzom zadania, do rozkojarzenia tekstu dodając zamęt inscenizacyjny. Z założenia ma być atrakcyjnie i dynamicznie: kilkanaście zmian dekoracji, niektóre sceny rozgrywane symultanicznie, przecinające się piony z poziomami i rozmaitymi skosami sugerują ogrom przedsięwzięcia.

Z drugiej strony te przestrzenie pozostają niewypełnione, bo rozgrywane w nich sytuacje nie mówią za wiele. Machina przejmuje panowanie nad teatrem muzycznym, o musicalu właściwie nie wypada w tym kontekście wspominać, muzyka niebezpiecznie spychana jest na drugi plan, szczelinami zbędnych dialogów zakrada się nuda.

Temperamentu w tym "Kandydzie" na lekarstwo. Nawet przy eksplozjach emocjonalnych orkiestry i prowadzącego ją Tadeusza Kozłowskiego, na scenie niemrawo i bezbarwnie. Zupełnie jakby ktoś wstydził się, że wystawia musical, jakby nie słyszał, co niesie muzyka.

Mamy więc bolera, tanga, szalone iberyjskie rytmy w partyturze, które nie znajdują scenicznego odzwierciedlenia. Angażowanie pary choreografów do ułożenia walca (jedna z piękniejszych scen) i skrawków tanga wydaje się przesadą, wobec zamysłu redukowania z przedstawienia tańca i ruchu ludzi na korzyść "przejazdów" dekoracji.

Nie zachwyciła też estetyka zaproponowana przez Koninę jako scenografa, manifestująca pochwałę przeciętności. Rymowały się z nią na ogół brzydkie kostiumy, zaprojektowane przez Magdę Wójcicką.

Zaskoczył mnie finał: bohaterowie rozparci w kanapach, z telewizyjnymi pilotami w dłoniach, śpiewają pochwałę życia jako pięknego trudu "uprawiania własnego ogródka". Może jestem większym niż Kandyd optymistą, bo wierzę, że większość z nas ideału istnienia nie upatruje w biernym oglądaniu świata na ekranie, a w niełatwym procesie tworzenia.

Domyślam się, że podobny pogląd wyznają występujący w "Kandydzie" artyści, którzy wizję reżysera zmaterializowali na scenie niemal perfekcyjnie. Tomasz Jedz w roli tytułowej, Dorota Wójcik (Kunegunda), Andrzej Kostrzewski (Pangloss), Jolanta Gzella (Staruszka), Małgorzata Kulińska (Pakita) stworzyli znakomite kreacje wokalne i aktorskie.

Doskonale grała orkiestra, prowadzona batutą Tadeusza Kozłowskiego, którego nazywać wybitnym dyrygentem to za mało. Dobrze śpiewał chór (przygotowanie Marek Jaszczak), choć w większości partii nie można było zrozumieć słów.

Niestety, "Kandyd" pozostaje przedstawieniem pewnego paradoksu: świetni, pełni poświęcenia wykonawcy, zdolny reżyser sypiący pomysłami inscenizacyjnymi jakby to była fraszka, genialny dyrygent, wspaniała orkiestra, a wspólna podróż nieudana. Zupełnie jakby wszyscy mówili co wiedzą, a nie wiedzieli co mówią. Niepojęte.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji