Artykuły

W temacie Dejmek

Jesień 1980 roku. Do Warszawy przybywają delegaci regionalnych organizacji NSZZ Solidarność, by złożyć wniosek o rejestra­cję wielomilionowego, nowego związku zawodo­wego. Przewodzi im elektryk ze stoczni; który w kilka tygodni stał się legendą. Robotnik - to słowo, w liczbie pojedynczej i mnogiej, jest już wymawiane z nabożnością. Piszą publicyści: Mówiliśmy o nich "robole"; nie wiedząc, że drzemie w nich ujawniona teraz świadomość.

Tego dnia późnym wieczorem Komisja Krajowa NSZZ Solidarność z przywódcą straj­kowym Wałęsą zostaje spontanicznie zaproszo­na do teatru na spotkanie z artystami. Przema­wia wybitny aktor: mówi do Lecha Wałęsy, o Lechu Wałęsie, wobec Lecha Wałęsy, do robotnika, stoczniowca, wielkiego przywódcy.

- Jestem wzruszony - mówi wybitny aktor, głos mu się łamie, przerywa. - Jestem napraw­dę wzruszony - ciągnie jednak z przejmującą, sceniczną intonacją - że mogę stać przed panem, mówić do pana, panie Wałęsa. Bo to przecież panu zawdzięczamy i robotnikom, których pan reprezentuje, tę historyczną od­nowę, także moralną. Naród podniósł się z ko­lan. Pan to zrobił, a my zawdzięczamy. Jedna z aktorek płakała.

Gdy w kilka miesięcy związek Solidarność zorganizuje się w siłę "państwa w państwie" - uczeni, ludzie pióra i sceny, niepomni lek­tury Gombrowicza, będą się na gwałt bratać z robotnikami, nadrabiając wieloletnie zaległo­ści. - Mów mi ty - zwracał się dostojny profesor do młodszego od siebie ślusarza. Bycie na ty z robotniczym działaczem związkowym w sferach oświeconych dodawało prestiżu. Nie­którzy - oprócz Wałęsy, który należał do wszystkich - posiedli na własność "swojego" robotnika. Gwoli prawdy historycznej trzeba uzupełnić, że także niektórzy dostojnicy hierar­chii Kościoła mieli "swoich" robotników.

Wałęsa jednak nie ufał. Nie wierzył jajo­głowym do końca, podejrzewając, że kombinują oni za plecami i ciągną na swoje. Więc i on cwaniaczył. Irytowało to, a Wałęsa swobodnie przesuwał wykształconych doradców na skali wpływów. Później był stan wojenny i co do pryncypiów jakoś tam wszyscy się zgadzali.

Wiosną r. 1991 Lech Wałęsa, prezydent Rzeczypospolitej, wrócił do warszawskiego tea­tru w postaci Ubu.

"Króla Ubu" wystawił teatr "Stodoła" 35 lat temu w ramach tzw. październikowej odwilży, czyli pierwszej reformy komunizmu w Polsce. Do "Króla Ubu" co kilka lat wracały potem z mniejszym powodzeniem teatralne, zwłaszcza studenckie, trupy. Zdawało się jednak, że sztu­ka "Król Ubu" dawno już temu wygrana została do czysta. Ha!

Po "Ubu" sięgnął Kazimierz Dejmek, ten sam, który wystawiając wiosną r. 1968 "Dzia­dy" przyczynił się do rozniecenia studenckich - i nie tylko - niepokojów. Zaniepokoił i teraz - nie, nie tym, że jakiś młodszy o pokolenie student - Michnik wyprowadzi część widowni na ulicę i dalej... na Belweder.

Twórca wykazał dobitnie, nie pozostawiając cienia wątpliwości, że Ubu - to Wałęsa, a Ubowa - pani Danuta. Tylko to zapewne, że nie było pod ręką dwóch takich, którzy zagraliby za psie pieniądze epizodyczną rolę sprawiło, że nie wkraczają na scenę dwa paskudne karły - bliź­niaki. Są wszakże w sztuce Dejmka ludzie z Gdańska. Kiedy pajacowatym marszem wkraczają na proscenium, premierowa widownia sza­leje ze śmiechu, a długie oklaski przechodzą w owację. Jak też udało się reżyserowi z tego uniwersalnego dzieła wygenerować tak ciętą dosłowność? Dejmek pozwolił sobie na odważ­ny, a niezwykle rzadki chwyt inscenizacyjny, na który pozwolić może sobie tylko reżyser o usta­lonej renomie: dopisano kuplety. Kazimierz Dejmek zna reguły reżyserskiej przyzwoitości, dlatego widz bynajmniej nie jest poddany mani­pulacji. Druga odsłona zaczyna się od piosenki przypominającej, kim był Jarre, autor "Króla Ubu" - i jak to się stało, że utwór powstał. To otwiera drogę następnym piosenkom, czyniąc z "Króla Ubu" - jakże adekwatnie do obecnych uwarunkowań ekonomicznych - niemalże mu­sical. W ten zręczny sposób dystansuje reżyser teksty powstałe z potrzeby aktualizacji dzieła - bez błędu wkomponowując je w bieg akcji - od tekstu oryginału. Tak więc - kiedy ta u Jarrego przyśpiesza - dowiadujemy się w warszawskim teatrze, że żałosny Ubu nie chce, ale musi, oraz że jest za, a nawet - przeciw. Premierowa widownia ma się rozumieć, nie posiada się z radości, a huragany braw nie ustępują tym z wiosny r. 1968.

W ten sposób, po 23 latach Dejmek znów odkrywa nagą prawdę, tę prawdę, której znów tak bardzo potrzebujemy. Prawda, owszem, nierzadko boli. Kiedy Danuta (Ubowa) po­wtarza w refrenie ustami Magdy (Zawadzkiej): Chcę polską być królową - słychać wcale nie powściągane syki żeńskiej części widowni.

Z dużą dozą pewności można nałożyć, że wybranym przez Kazimierza Dejmka kandyda­tem na prezydenta RP był Tadeusz Mazowiecki. Jeśli tak, to czemu ktoś, kto życie oddał dla teatru i wie, że genezą jego i wciąż istotą jest publicys­tyka uprawiana na jarmarku - odreagował tak późno? Czy nie należy żałować, że Dejmek nie wziął się wcześniej za "Hamleta", zlecając nowe tłumaczenie na język współczesnych realiów poli­tycznych choćby Andrzejowi Szczypiorskiemu?

Dejmek - można przypuścić w trakcie przy­gotowania nowoczesnej inscenizacji "Króla Uhu"- targany był wątpliwościami co do poznawczej wartości scenicznego efektu. Dla­tego właśnie nie poprzestał na obnażeniu uni­wersalnych mechanizmów dochodzenia do władzy prezydenckiej i sprawowania jej. Otrzymaliśmy bowiem w dejmkowskim "Królu Ubu" pogłębioną analizę geopolitycz­ną. Kiedy pokonany przez swoją tępą brawurę, tchórzostwo, a także określone uwarunkowania geopolityczne Ubu nie może dojść do siebie - pojawia się na scenie niedźwiedź biały, by w kuplecie na rosyjską melodię przedstawić się jako Misza. Misza śpiewa o swoich problemach, kiedy rytm melodii przechodzi w germański obszar kulturowy. Wtedy zza kulisy wybiega niedźwiedź brunatny. Śpiewa, że nie jest już taki zły, ale wszystko kupić może. Oba niedźwiedzie bratają się w tanecznym uścisku nad śpiącym Ubu. Oklaski bardziej stonowane, ale stanowcze.

Wielekroć - jak to na premierze - kurtyna wschodziła i opadała na koniec, a brawom nie było końca.

Wywołany oklaskami reżyser nie mógł ukryć wzruszenia.

A jednak inscenizacja pozostawia pewien niedosyt i szkoda, że Kazimierz Dejmek nie ośmielił się na kompilację tekstu "Króla Ubu" z fragmentem III części "Dziadów" - "Salon warszawski". Ciekawe, w kogo piorun by strzelił.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji