Artykuły

Dziady na ziemi jałowej

Wodziński wykorzystuje te fragmenty dramatu Mickiewicza, które bezpośrednio oskarżają elity o jej bezczynność i krótkowzroczność. Zarzuty sprzed niemal 200 lat okazują się zaskakująco aktualne - o spektaklu "Mickiewicz. Dziaday. Performance" w reż. Pawła Wodzińskiego z Teatru Polskiego w Bydgoszczy prezentowanych na 32 Warszawskich Spotkaniach Teatralnych pisze Karolina Matuszewska z Nowej Siły Krytycznej.

Czy w dzisiejszym świecie, pełnym kolorowych neonów i krzykliwych komunikatów medialnych, możliwe jest jeszcze miejsce, w którym ciemno i głucho? Gdzie mógłby się odbyć pogański obrzęd spotkania z duchami zmarłych, skoro powszechnej opinii publicznej podobne gusła już nie interesują? Paweł Wodziński znajduje taką przestrzeń. Na pierwszy rzut oka przypomina pole namiotowe, ale gdy się tym konstrukcjom bliżej przyjrzeć, przeraża ich prowizoryczność i obskurność. To wrażenie nasila się, kiedy zaczynają się pojawiać ich mieszańcy: ubrani w łachmany, snujący się po scenie niczym duchy. Ten świat to raczej dzielnica slumsów pełna brudu i niepotrzebnych gratów, obóz uchodźców, którzy nie mają ani domu, ani miejsca, do którego mogliby się udać. Tkwią więc na tym słabo oświetlonym pustkowiu, bezwolnie poddając się próbie zjednoczenia za pomocą obrzędu.

W pierwszej części spektaklu Wodzińskiego opartej na "Upiorze" i II części "Dziadów" reżyser bezkompromisowo rozprawia się z mitem wspólnoty i metafizyki. Rytuał, który rozpaczliwie próbuje odtworzyć Guślarz, nie wzbudza już niczyjego zainteresowania. Uczestniczące w nim postaci nie wierzą ani w jego moc skomunikowania się z innym światem, ani też nie mają nawet takiej potrzeby. Pozostają całkowicie obojętne wobec wysiłków Guślarza i jego nakazy wykonują bez jakiegokolwiek zaangażowania. Muszą odtwarzać postaci duchów, ponieważ te prawdziwe nie przyjdą. Ich autentyczne zjawienie się jest niemożliwe, bo nawet gdyby istniały, rytuał nie odbywa wedle uświęconego zwyczaju.

Przede wszystkim nie ma kaplicy. Miejsce to można co prawda uznać za cmentarz, jednak wyłącznie w znaczeniu metaforycznym. To przestrzeń śmieci i odrzutu, pozostająca na marginesie oficjalnego życia społecznego. Jej mieszkańcy to wykluczeni, którzy już dawno popadli w marazm. Wszystko odbywa się powoli. Brakuje podstawowych rekwizytów, które zastąpić muszą stara gazeta i kawałek drutu. Nawet upiór, który niezapowiedzianie zjawia się pod koniec obrzędu, nie pochodzi z innego świata. Jest przerażająco realny. To elegancko ubrany mężczyzna, przypominający raczej przybysza z miasta patrzącego ze zdumieniem i politowaniem na wiejskie zabobony. Jedyną rzeczą, która jest w stanie wywołać emocje w uczestnikach Dziadów jest wprowadzenie kukły Złego Pana. Ożywienie bierze się stąd, że mogą ją bić, poniewierać, rzucać nią o ścianę. Dziwnie przypomina to kukły przywódców i dyktatorów palone na różnego typu demonstracjach. Tłum zawsze dopomina się chleba i igrzysk. Z romantycznych wyżyn Wodziński ściąga nas do Brechtowskiej rzeczywistości. "Wystarczy więcej żarcia dać, oszukać głód, a na idee później przyjdzie czas".

Ten czas przychodzi w drugiej części spektaklu, na którą składają się fragmenty III części "Dziadów". Miasteczko namiotowe zamienia się w noclegownię o równie nędznym standardzie. To nowe więzienie, na które społeczeństwo zostało skazane przez establishment ze stolicy. Wodziński wykorzystuje te fragmenty dramatu Mickiewicza, które bezpośrednio oskarżają elity o jej bezczynność i krótkowzroczność. Zarzuty sprzed niemal 200 lat okazują się zaskakująco aktualne. Elita nie interesuje się swoim ludem, woli bawić się na kolejnych fetach. Czasem z upozowanymi na uroczyste minami wysłucha przejmującej historii jakiegoś obywatela (świetna scena relacji Adolfa o uwolnieniu Cichowskiego), szybko jednak pokaże swoje zniecierpliwienie i zdegustowanie: w końcu takich okropności nie opowiada się na salonach. Współczesna elita z Senatorem na czele woli żyć we własnym, kolorowym świecie, który od szarej rzeczywistości odgrodziła sobie metalowymi plotkami, jakimi policja na ogół zabezpiecza manifestacje. Ale zabawa i taniec, którym się poddają, coraz bardziej przypomina jakieś wynaturzenie. Postaci zakładają absurdalne maski, wykrzywiają się w nienaturalnych pozach, poruszają się coraz wolniej i wolniej i wolniej... Od karykaturalnych figur rodem z Szopki Noworocznej przeistaczają się w postaci, którym blisko do gości bronowickiej chaty w ich chocholim tańcu.

Całość kończy ponowna scena obrzędu "Dziadów". Tym razem jednak wszyscy jego uczestnicy karnie stoją w jednym rzędzie pod ścianą, zakładając na twarze maski. Tłum znowu staje się anonimowy i niemy. Nie dobiega do nas, bo nie ma komu go wysłuchać. Jest coś budzącego grozę w tej scenie, a jednocześnie jakiś niewymowny smutek. Czy rzeczywiście w takiej Polsce, zniechęconej i bladej, w której pielęgnuje się egoizm i własne interesy, a zapomina o prawdziwych problemach żyjemy? Wodziński nie mówi z patosem ani romantyczną martyrologią, próbując wyłuskać z "Dziadów" to, co do dziś pozostało aktualne. Przeraża go pustka różnych współczesnych form religijności, a jednocześnie widzi, że człowiekowi jakaś transcendencja ciągle jest potrzebna. Złości się na decydentów, którzy są zdrajcami narodowymi nie w sensie zdrady stanu, ale swojego społeczeństwa.

Ten czarny obraz uzupełnia o fragmenty relacji z podróży obcokrajowców do Polski w XVIII i XIX wieku, w których przedstawiają nasz kraj jako zacofany, nieucywilizowany, biedny i barbarzyński. Czy rzeczywiście wciąż tak daleko nam do Europy? Pod pewnymi względami na pewno. Jednak ważniejsze wydaje się określenie własnej tożsamości na arenie międzynarodowej, niekoniecznie opartej na cudzych wzorcach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji