Artykuły

Co tam, panie, w polityce, czyli buntownicy

Co prawda premiera "Wesela" w Teatrze Wybrzeże dopiero w połowie czerwca, ale maj bez wątpienia należał do polityki, i ten realny, i ten teatralny. Być może taka w powietrzu elektryczna atmosfera.

Najwięcej apetytu i najwięcej zawodu przysporzył kolejny "Makbet" Szekspira (czwarty już w tym sezonie), tym razem "2007: Macbeth" [na zdjęciu] Grzegorza Jarzyny, wyprowadzony za bramy teatru TR Warszawa w monumentalnie opustoszałe hale byłych zakładów im. Waryńskiego na warszawskiej Woli. Wedle reżysera, miała to być swego rodzaju political fiction.

Spektakl w szlachetnym sensie antywojenny, sięgający po niestosowane raczej w teatrze środki - charakterystyczne na planie filmowym, albo w wielkich widowiskach plenerowych - okazał się jednak kiepsko napisanym scenariuszem zabawy w wojnę. I choć trup ściele się gęsto, huków i wybuchów cala masa, efekty dźwiękowe, wibrujące infradźwięki i potoki sztucznej krwi zalewają fabryczną halę, reżyserowi nie udaje się wywołać nastroju grozy.

Przeciwnie, makabryczne sceny młoda publiczność kwituje śmieszkami, obcinanie głów gotowa jest oklaskiwać. I nie dlatego że jest niewrażliwa, że ma przesyt przemocy w mediach (o tym przecież reżyser powinien wiedzieć), ale dlatego że nie wierzy w świat stworzony w tej przestrzeni. To prawda, że trudno odmówić temu spektaklowi wymowy antywojennej, ale

TAKI ZAZWYCZAJ JEST "MAKBET".

To prawda, że jest gorąco współczesny, z wpisaną w scenariusz konfrontacją

tzw. cywilizowanego świata ze złem, ale taki zazwyczaj jest "Makbet". To prawda, że stawia bez mała znak równości między stronami walki, nie wiadomo, kto tu jest katem, kto ofiarą, role są dowolnie wymienne, ale taki też zazwyczaj jest "Makbet". A zatem spektakl Jarzyny nie wychodzi poza niegdysiejsze odkrycia Nowe są jedynie rekwizyty, za pomocą których reżyser próbuje ożywić stare, by nie rzec odwieczne treści Ale czy ożywia je, czy też może katrupi?

Jarzyna przy pozorach nowoczesności (technika na scenie, monitory, punkt dowodzenia, odgłosy współczesnego pola walki, popisy zręcznościowe w stylu komandosów) pozostaje w gruncie rzeczy wierny starej, tradycyjnej teorii przekładu, która nie tylko pozwalała, ale wręcz nakazywała dostosowywać tekst do warunków lokalnych i czasu prezentacji Już Mikołaj Rej w swoim "Żywocie Józefa" tak naprawdę opowiadał historię świętego znad Wisły mianując go "hetmanem" (sic!) faraona.

Koryfeusze oświecenia wychwalali metodę adaptacji obcojęzycznych dramatów (osobliwie komedii) do warunków polskich, aby - jak pisał Adam Kazimierz Czartoryski - "smaku do widowisk nabrał naród". Trzeba adaptować, książę argumentował, oto bowiem "skępstwo, duma i pochlebstwo wszystkich krajów jest narowem, ale Angielczyk, Włoch, Francuz inaczej jest skąpy, dumny, pochlebny jak Polak; i Harpagon Moliera Skępca nie może tak żywo polskiego spektatora chwytać umysł, jak gdyby wzór wzięty z naszego lichwiarza kontraktowego".

Wprawdzie Czartoryski nie rozciągał swoich zaleceń na tragedię, ale tak czy owak pomysł adaptowania nie jest nowego chowu. I choć Jarzyna nie przebiera żołnierzy z czasów Makbeta we współczesne mundury polskich komandosów, czy jednostki Grom, to jednak zamienia rycerskie zbroje na dzisiejsze mundury wojsk amerykańskich, a terenem akcji czyni "Szkocję" przeniesioną do Iraku, no, może ostrożniej - bliżej nieokreślonego państwa muzułmańskiego.

Punkt wyjścia był tu istotny: adaptator przeniósł "Makbeta" w czasy współczesne, a nawet - jak sugerował - nieco wybiegał w przyszłość (2007 w tytule miało to sugerować, poza tym w spektaklu niewiele, albo i nic tego "futuryzmu" nie potwierdza). Takie założenie mogło przynieść zaskakujące wyniki pod warunkiem jednak, że nie nastąpi swego rodzaju "kompresja" - z "Makbeta" jako dramatu władzy, dramatu losu, walki dobra i zła niewiele pozostało. To pewne, że zawsze

SZEKSPIR

JEST PRZYKRAWANY

- coś się traci, coś dodaje, nie istnieje (na szczęście) żaden idealny wzorzec, czy przepis na wystawienie jego sztuki. Tyle tylko że u Jarzyny nastąpiła przede wszystkim redukcja: zniknęły trwoga metafizyczna, zmagania Makbeta z przeznaczeniem i pokusami przekroczenia nakazów moralnych, zniknęła poezja, zniknęla wielka metafora, zniknęły też postacie (nie ma całego wątku lady Makduff i jej dzieci, zamiast trzech wiedźm jest jedna i to w czedarze, co może sugerować, że zło kryje się w islamie).

Zamiast tego pojawili się bojownicy islamscy i centrum dowodzenia inwazją, dużo sztucznej krwi, męskie zabawy i iluzjonista z królikiem jako przeznaczeniem. I choć fascynująca swoim monumentalnym upadkiem przestrzeń bezużytecznej hali fabrycznej zakładów im. Waryńskiego czyni pewne wrażenie, to jednak zbyt mało, aby tak spreparowanego "Makbeta" uznać za sukces. Aktorzy utonęli w tej przestrzeni, stali się nieczytelnymi znakami niczym ołowiane żołnierzyki w rękach dziecka. Szkoda, bo mógł być to spektakl namiętnie antywojenny, trochę plakatowy, ale wyrazisty. Powstał jednak komiks naśladujący nieporadnie filmy akcji.

Jarzyna pokazywał swego "Makbeta" nocą, na odludziu, kiedy było chłodno i ponuro - właściwie sama przyroda mu sprzyjała Widzowie rozsadzeni ciasno na wybudowanym gigantycznym stelażu czuli się niepewnie, podesty skrzypiały, a z pierwszych rzędów, czy bocznych krawędzi niezły kawał z góry, dla cierpiących na lęk wysokości doprawdy ciężka próba. Nadto u ludzi z wyobraźnią mogło się rodzić współczucie dla aktorów zagrożonych nieprzyjazną przestrzenią: łatwo w takich okolicznościach o wypadek (obserwujemy nawet desant głową w dół w czeluście hafi fabrycznej z domniemanego pokładu helikoptera), schody nie mają zabezpieczeń, niepewna barierka chroni Makbeta i oficerów przed niebezpieczeństwem upadku.

A jednak mimo tych groźnych okoliczności widz nie odczuwa trwogi, może tylko na początku wystraszony pierwszymi wybuchami. Potem spokojnie patrzy na potoki krwi i mozoły żołnierzy (jak wspomniałem, czasem nawet podsmiewuje się). Co zatem reżyser może dzisiaj zrobić, żeby wstrząsnąć publicznością. Czy iść śladami artysty z "Onych" Witkacego i dokonać na scenie prawdziwej zbrodni? Oczywiście, taki wariant nie wchodzi w rachubę. A więc co pozostało? Może rację mieli Grecy oddając najkrwawsze epizody w pacht świadkom, którzy "tylko" opowiadał. Ale wtedy słowa budziły lęk. A dzisiaj?

TR Warszawa od pewnego czasu prowadzi nas w pozateatralne rejony, podobną praktykę stosują teatry, m.in. Wybrzeże, czy Modrzejewskiej w Legnicy. Coraz częściej teatr wtapia się w pejzaż miejski. Rezultaty takich zabiegów bywają różne. O ile z "Makbetem" się nie udało, o tyle sukcesem zakończył się eksperyment legnicki ze Sceną na Piekarach - grany w blokowisku spektakl Przemysława Wojcieszka, gościnnie pokazany w Warszawie na Kamionku,

SPRAWDZIŁ SIĘ.

Bohaterem buntowniczego spektaklu Wojcieszka jest bezrobotny chłopak, Boguś rewolucjonista, w którego wstępuje nieposkromiona złość. "Kogo tak niewidzisz, Boguś?" - takie pytanie zadaje Bogusiowi jego mentor, były nauczyciel Wiktor. "Wszystkich" - odpowiada Boguś, po czym wypluwa z siebie z pasją bardzo niepoprawną politycznie listę osób znienawidzonych. Z tym "wszystkich" oczywiście przesadza, widzimy, z jaką czułością zwraca się do udręczonej przez życie matki, a niebawem zobaczymy, jak ulegnie - niczym rażony piorunem jak w starych sentymentalnych romansach - uczuciu do poznanej przypadkiem dziewczyny.

Spektakl, jak wspomniałem, grany był w Warszawie na Kamionku, w blokowisku przyległym do osiedlowego supersamu. Na początku zgromadzona publiczność trochę niepewnie rozgląda się, niepewna dalszego ciąga W pewnej chwili ktoś podpala śmietnik, ktoś wychyla się z balkonu i wyzywa łobuza, jakaś dziewczyna na innym balkonie odpędza adoratora spod śmietnika, wściekły dresiarz z kijem bejsbolowym wybija szybę w zaparkowanym nieopodal samochodzie, alarm wyje, młoda para domniemanych właścicieli auta z krzykiem rusza w pogoń za napastnikiem, w tłumie poruszenie, ktoś spokojnie sączy piwko, ktoś inny mówi, że idzie na imprę (aktorzy to, czy mieszkańcy osiedla?), sytuacja się gmatwa pora jednak iść ku wejściu, ktoś tym jednak dyryguje, oddychasz z ulgą, kiedy uśmiechnięte dziewczyny kasują bilet przed wejściem do sali, byłego magazynu, z surową architekturą rodem z fabryki domów, widać, że w szczelinie w głębi majaczy jakiś poobijany samochód, z którym rozprawia się Boguś rewolucjonista.

Spektakl rusza i - o dziwo - wcale nie rozprasza się atmosfera wywołana przed wejściem, niepokój towarzyszy oglądaniu tej historii chłopaka szamocącego się ze swoją wściekłością, bezradnością, poczuciem odrzucenia i braku perspektyw. Wojcieszek bowiem opowiada o tych, przed którymi nowy ustrój zatrzasnął drzwi odtrącając od wyśnionego tortu do podziału. Boguś należy do oszukanych, zawiedzionych, zbuntowanych i zrozpaczonych.

Wojcieszek nie pociesza nikogo łatwymi i miłymi mirażami, ale jednak - mimo brutalnego języka, rojącego się od tzw. słownictwa, mimo obrazów degrengolady i beznadziej determinacji, z jaką ludzie popadają w alkoholizm, zobojętnienie, cynizm, przemoc - to nie jest sztuka, po której chce się wyć, albo wsadzić głowę do piecyka Wojcieszek daje widzom szansę, choć jest to szansa ironiczna, kończąc swoje przedstawienie triumfem nieporadnej miłości (genialnym pomysłem jest recytacja fragmentu "Bagnetu na broń", którego fragment czyta Boguś swej ukochanej jako najbardziej płomiennego wyznania miłosnego).

To jest bardzo sugestywny spektakl, nieudekąjący od tego, co dzisiaj bolesne, zagmatwane, niejednoznaczne. Boguś rozdarty między kanonem wartości tradycyjnych (rodzina, wiara, wykształcenie) a biblią buntowników (protest, przemoc, odrzucenie świata), czyli między konserwatyzmem a rewoltą anarchistyczną, wybiera ostatecznie tradycję za sprawą miłości.

Acz pobrzmiewa to ironicznie i trąci sentymentalizmem, Wojcieszek ratuje się przed tak jednoznacznym rozwiązaniem z pomocą Krzysztofa Krawczyka, który urasta w tym przedstawienia do idola pokoleń, łączącego rozmaicie myślących Polaków.

To oczywista kpina z kultury sprasowanej przez mass media. Jeśli jednak można

wątpić w trafność ostatecznych prognoz (sam autor zdaje się w to wątpić), to warto pamiętać, że zadaniem sztuki jest przede wszystkim stawianie diagnoz i zadawanie pytań a nie wystawianie recept. A pytania to Wojcieszek potrafi stawiać, zwłaszcza że dysponuje oddanym sprawie zespołem na czele z natchnionym Erykiem Lubosem, niezwykle wiarygodnym w roli Bogusia rewolucjonisty. Już NIE TAK DOBRZE

wypadł warszawski import "Niskich łąk" Piotra Siemiona w wykonaniu wrocławskiego Teatru Współczesnego. Adaptacja powieści Piotra Siemiona (w reż. Waldemara Krzystka) została dobrze przyjęta we Wrocławiu - nie bez znaczenia były tu sentymentalne pejzaże pamięci i wpisana w spektakl topografia miasta. Jednak spektakl pozbawiony tych kontekstów i swojej publiczności staje się skamieliną, a zawarta w nim przypowieść kurczy do historyjki o pokrętnych losach byłych przyjaciół z byłej opozycji w czasach stanu wojennego, którzy po latach oglądają na scenie swoje niegdysiejsze losy.

Nie jest to opowieść słodka dla dawnych działaczy wobec oczywistej erozji etosu ukazanej bez upiększeń, niektórzy nawet dodają, że z pewną przesadą. Toteż autor spotykał się nawet z zarzutem, że przeszłość szarga i służy (pośrednio oczywiście) gloryfikacji PRL Może nie doceniono, że Siemion jako jeden z nielicznych po Mrożku i Redlińskim zmierzył się pod względem artystycznym i myślowym zwycięsko z doświadczeniem emigracji.

A jednak spektakl tego nie potwierdza, może za sprawą konwencji teatru w teatrze, może dlatego, że w pamięci pozostają przede wszystkim kąpiele wodne Anglika, głównego bohatera i narratora W każdym razie to tylko pozornie spektakl naładowany politycznie, choć polityka do niego zagląda, ale raczej psychodrama, rozliczenia z młodością górną i negatywnymi korektami, jakie przyniosła rzeczywistość. Ani satyra, ani apologia, raczej próba rekonstrukcji tego, co działo się "na dole", wśród szeregowych uczestników oporu przeciw stanowi wojennemu.

O polityce inaczej, raczej w tle, ale przecież wyraziście traktuje sztuka "Geza dzieciak" węgierskiego poety i dramaturga Janosa Haya na scenie warszawskiego Teatru Studio. Zbigniew Brzoza z wielką wyobraźnią (zwraca uwagę niezwykła oprawa plastyczna widowiska, na scenie pojawiają się nawet prawdziwy trabant i autobus) ukazuje w tej sztuce

STAN ZAGUBIENIA

i odtrącenia przez system. Oto zwycięski neokapitalizm odrzuca ludzi wychowanych w epoce poprzedniej, niezdolnych do wyścigu szczurów, zbyt mało przebojowych i nieprzygotowanych, aby być beneficjentami tego, co oferuje nowe. A oferuje niewiele - w prowincjonalnym miasteczku tylko ledwo dychający kamieniołom, który wziął w arendę Niemiec i tam niektórzy mogą zarobić na nędzne życie.

Jest wśród nich Geza, autystyczny chłopak, bez wykształcenia, bez perspektyw i to on właśnie (znakomita rola Wojciecha Zielińskiego) staje przed życiową szansą - właściciele zatrudniają go jako nadzorcę bezpieczeństwa pracy: ma tylko siedzieć i patrzeć, czy nikt nie wpadł na taśmociąg z kamieniami. Taki wybieg dla inspekcji pracy i zakładu ubezpieczeniowego, gdyby się coś przytrafiło. Geza siedzi wiec niby sam Bóg i nadzoruje, ale prawdę powiedziawszy nic nie robi, tylko tkwi, w jego przekonaniu bezużytecznie, odkrywa, że jest tu niepotrzebny, że to żadna praca.

W sztuce jednak chodzi o coś więcej, to Geza odkrywa, że wszyscy są niepotrzebni, że są tylko dodatkiem do taśmociągu, że ich życie nie ma wartości, że jest jedynie sumą takich samych, powtarzalnych rytuałów. Gorzka przypowieść.

Goryczy nie brakuje też w innym spektaklu, "Tajemnej ekstazie" Davida Hare'a na małej scenie warszawskiego Teatru Powszechnego (reż. Michał Kotański). To już kolejna sztuka Hare'a w Powszechnym (poprzednio widzieliśmy "Zdaniem Amy") i kolejna na małej scenie, która poddaje analizie sprzeczności miedzy etyką a kapitałem w warunkach ostrej konkurencji.

Widać staranność teatru w doborze takiego repertuaru, który opowiadałby o konfliktach istniejących w realnym świecie. Hare opowiada, w jaki sposób mała prywatna firma wydawnicza pada łupem większej, sytuacja zgoła banalna i powszednia, tu jednak przyprawiona konfliktami rodzinnymi, rzecz bowiem w tym, że walka konkurencyjna tym razem odbywa się w rodzinie, między siostrami, a główna bohaterka (ciekawa rola Anny Moskal) pozostaje bezradna wobec aktów agresji ze strony otoczenia. Nie potrafi się bronić.

Na koniec sztuka na pozór niewiele mająca wspólnego z polityką, także w Powszechnym. Ta premiera to

ZASKOCZENIE.

"Wariacje bernhardowskie" (reż. Gabriel Gietzky) w Garażu Poflszechnym, czyli offowej scence warszawskiego Teatru Powszechnego, formą nawiązują do języka dramaturgii Bogusława Schaeffera (także i po części tematyka, bo tekst krąży wokół wykształcenia muzycznego i sytuacji artysty), a w warstwie sensu z permanentnym buntem przeciw światu poddanemu presji przeciętności i hipokryzji. Autor, kryjący się pod pseudonimem "Przemysław f", skonstruował znakomity wehikuł, którym zawiadują na scenie Grażyna Marzec i Zygmunt Sierakowski, aktorzy nie za często widywani na scenie, a przecież obdarzeni wielkimi możliwościami i mający za sobą ciekawe doświadczenia sceniczne - warto przypomnieć, że Zygmunt Sierakowski odnosił sukcesy w monodramie. Oboje wytwarzają na scenie gęstą atmosferę, pełną podtekstów, emocji, gotowości do walki.

Wykorzystane fragmenty tekstów Thomasa Bernharda negliżują panujący w świecie nauki, edukacji i sztuki kult przeciętności - monolog wygłaszany przez Grażynę Marzec o ulubieńcu kolegów, wiecznym studencie uderza w tę niebezpieczną dla kultury tendencję niwelowania wszystkiego, co reprezentuje poziom wyższy, będący wyzwaniem i zagrożeniem dla bylejakości.

Te obrazoburcze diagnozy zostary ujęte na kształt komediowo-groteskowy z jawną, wręcz demonstracyjną sztucznością - tylko wtedy to, co szokuje, nie staje się wykładem, tępą piłą, czy też oskarżeniem nie do zniesienia dla widza. Dwuznaczna forma gry z widzem i tekstem wytwarza szczególne porozumienie, rodzaj intelektualnego i estetycznego spisku przeciw światu, który upodobał sobie miernoty i fałsz. Stwarza to aktorom okazję do wirtuozerskich popisów techniki i zaskakujących, pozornie alogicznych gestów, czy zachowań, za których sprawą spektakl staje się Witkacowskim "mózgiem wariata na scenie", albo - jak kto woli - współczesną wersją teatru absurdu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji