Artykuły

Współczesność sprzed czterystu lat

Coraz rzadziej można na polskich scenach oglądać przedstawienia takie, jak "Edward II" w warszawskim Teatrze Nowym. Jest to spektakl od początku do końca utrzymany na jednolitym poziomie, bez usterek i słabych miejsc, wydobywający z aktorów niemal wszystko, co mogli dać. A przy tym nie umizgujący się do publiczności, z powagą traktujący teatr. Od dawna uważam Macieja Prusa, reżysera przedstawienia, za człowieka, który niezwykle serio podchodzi do teatru. To łączy go np. z Kazimierzem Dejmkiem, od którego - poza tym - prawie wszystko go dzieli. Prusa nie interesują bowiem pieczołowite rekonstrukcje dawnych konwencji i odnajdywanie smaków minionego teatru. Gdy bierze na warsztat dramat elżbietańskiego pisarza, rówieśnika Szekspira, czyta go jak sztukę współczesną, która ma przemówić sensami aktualnymi i ważnymi dla dzisiejszego odbiorcy.

Rzecz rozgrywa się na wielkiej, pustej scenie pokrytej trocinami. Rekwizytów w całym przedstawieniu zostanie użyte tyle, ile w "teatrze ubogim" Grotowskiego: mały model żaglowca, który symbolizuje podróż i wygnanie, kilka mieczy, wąski szpikulec służący do zamordowania króla. Stylizowane kostiumy nie związane z żadną epoką utrzymane są - z wyjątkiem czerwonej szaty Arcybiskupa - w czarno-białej tonacji. Od czasu do czasu pojawiają się tony muzyczne albo naturalne odgłosy: szum morza czy krzyki ptaków, raczej akcentujące poszczególne sytuacje niż ilustrujące akcję. Również światłem posługuje się reżyser z prostotą, chociaż przedstawienie zaczyna od (powtórzonej potem) efektownej sceny, w której smugi światła wydobywają z ciemności tylko twarze aktorów.

Jest to więc teatr zbudowany przede wszystkim z tekstu i ludzkich postaci, sprowadzony do tego, co najbardziej w nim elementarne. Namiętność, władza, okrucieństwo, wielkie wyniesienia i wielkie upadki, to wszystko, co jest treścią sztuki Marlowe'a, oglądamy w postaci oczyszczanej ze zbędnych dodatków. Historyczna kronika przedstawiająca, zgodnie z podtytułem sztuki, dzieje panowania i upadku Edwarda II, a także rządów jego syna i następcy, Edwarda III, który rozprawił się z zabójcą ojca, zyskuje w spektaklu rangę uniwersalną. Historyczny konkret wzmacnia jedynie ogólniejszą wymowę.

Christopher Marlowe pisał swe sztuki obok Kyda, Jonsona i Szekspira w epoce bodaj największego rozkwitu teatru w dziejach. Marlowe był ponoć z tej czwórki najzdolniejszy. Cóż, kiedy zginął w wieku 29 lat. Jego miejsce zajął autor "Hamleta". Ale nawet to, co Marlowe zostawił, czyli - poza poematami - cztery sztuki, do dziś zadziwia. "Edwarda II" Jan Kott uznaje za dramat prekursorski w stosunku do dwudziestowiecznego "teatru okrucieństwa" spod znaku Artauda. W polskim przekładzie, a raczej parafrazie Jerzego S. Sity, wykorzystanej przez Macieja Prusa (co, niestety, nie zostało zaznaczone w pięknie poza tym wydanym programie do przedstawienia), "nowoczesność" czy "dwudziestowieczność" utworu elżbietańskiego dramaturga została szczególnie wydobyta i zaakcentowana. Marlowe, "ścieśniając" niejako wieloletnie panowanie tytułowego bohatera do rozmiarów utworu scenicznego, w małym stopniu starał się być epickim kronikarzem: bardziej interesował go mechanizm władzy, która zawsze niesie w sobie zalążki upadku i klęski. Jak powiada Mortimer w tej sztuce sprzed czterystu lat, na kole Fortuny "jest punkt najwyższy, z którego się spada". Ten, kto sięga najwyżej, ten najniżej upada. Ale tenże Mortimer głosi również inną filozofię, iż tylko małe zbrodnie spotyka kara; zbrodnie największe uchodzą bezkarnie, nie ogarnia ich bowiem rozum ludzki.

Jakże to współczesna mądrość, ów sceptycyzm, z jakim traktuje Marlowe zasady moralne, prawo, wartości. Jego świat jest absurdalny, trudno w nim oczekiwać, że dobre czyny zostaną nagrodzone, a złe ukarane. Że zatriumfuje wszechobecna sprawiedliwość. U Marlowe'a wszystko jest obnażone i zdegradowane, zaś bohaterowie źli, zepsuci albo słabi. Król ulegający aż do szaleństwa namiętności przypomina Kaligulę z dramatu Camusa; potem, po swoim upadku, w stanie największego poniżenia, stanie się postacią tragiczną.

W "Edwardzie II" nie ma jeszcze klarowności dramatów Szekspira. Jest to jednak sztuka bardziej gorąca, drapieżna w sądach, pełna jadu oraz nienawiści do świata, nie ukrywająca absurdu i okrucieństwa, jakie towarzyszą ludzkiemu życiu w każdej epoce. Młodzieńczy brak obaw przed skrajnością ocen - dodał jej siły i ekspresji.

Dramat Marlowe'a toczy się prawie wyłącznie wokół tytułowego bohatera, który, chociaż nakreślony bez tej głębokiej wiedzy psychologicznej, z jaką kreował swe postaci Szekspir, również fascynuje. Grający króla Roman Wilhelmi dał kreację bardzo interesującą, ale nie do końca przekonującą. Nie wynika to z pozornie nieodpowiedniego emploi aktora, który przyzwyczaił widzów do innego rodzaju ról. Jego Edward jest właśnie współczesny i nie mógłby powstać bez doświadczeń dzisiejszego teatru: Gombrowicza z jego "Ślubem", wspomnianego już Camusa albo Geneta. W pierwszej części przedstawienia Wilhelmi raczej odgrywa władcę - niż stara się nim być naprawdę. W miłości króla do Gastona chodzi jakby o demonstrację potęgi niż prawdziwą namiętność. Ale potem, tak jak król Lear pozbawiony korony, staje się Edward bardziej ludzki: już nie gra, ale odczuwa ból, rozpacz, poniżenie. W grze Wilhelmiego, zwłaszcza w drugiej części, są fragmenty pobrzmiewające fałszem (nawet dosłownie: drażni bowiem jego maniera głosowa), ma on jednak także momenty znakomite. W ostatecznym zatem rachunku jest on, obok Marka Obertyna (Mortimer), najlepszym aktorem na scenie. Nie udźwignął swej podwójnej roli (Gastona i Edwarda III), bardzo dobrze zapowiadający się Maciej Robakiewicz, słabo wypadła też Stanisława Celińska (królowa Izabella). Trzeba natomiast pochwalić grającego kilka ról Krzysztofa Lufta.

"Edward II" w reżyserii Macieja Prusa to przedstawienie bardzo ambitne w swym zamiarze artystycznym i, żeby tak rzec, filozoficznym. I choć ostatecznie nie dorównuje, przede wszystkim ze względu na słabą kondycję aktorską, dawniejszym warszawskim dokonaniom Prusa ("Operetka", "Noc listopadowa"), to przecież, stanowi znaczące otwarcie nowego sezonu. Narzekaliśmy ostatnimi łaty na coraz słabszy puls życia teatralnego w stolicy. Może ten sezon zapowiada się lepiej? "Edwarda II" pokazano na dużej scenie Teatru Nowego, a obok, na nowo otwartej Scenie Kameralnej odbyła się premiera "Babci i wnuczki" K.L Gałczyńskiego (w reżyserii Ryszarda Majora). A więc w jednym teatrze dwa ciekawe, równocześnie przygotowane, a przy tym zupełnie odmienne przedstawienia. Warto w ogóle pochwalić Teatr Nowy, który pod kierownictwem Bohdana Cybulskiego staje się z roku na rok ważniejszym punktem na kulturalnej mapie Warszawy. Jego działalność toczy się kilkoma nurtami. Niegdyś prezentowano kameralne spektakle w Piwnicy Wandy Warskiej. Obecnie Teatr stworzył we własnym gmachu odpowiednią scenę. Przedstawieniom towarzyszą często wystawy plastyczne. Inna, pomysłowa atrakcja, to odbywający się w foyer przed przedstawieniem "Edwarda II" (a w lecie w plenerze) pokaz teatru marionetek. Może właśnie taka różnorodność form jest najlepszą teatralną receptą w tych ciężkich dla kultury czasach?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji