Kadrowanie twarzy
Zabrzmi to absurdalnie, ale w tym spektaklu najbardziej przeszkadza mi jego... teatralność
EWA OBRĘBOWSKA-PIASECKA
Siłą opowieści trzech kobiet o "życiu i śmierci" są te kobiety: mają ręce i stopy, piersi i ramiona. Oczy im błyszczą, a ręce i głosy czasem
drżą. Oddychają. Opowiadają o tym, co zwyczajne i straszne. Bo zwyczajne jest życie, a straszna jest śmierć: kiedy się umiera społecznie, tracąc pracę, jak Justyna, kiedy się umiera we własnych oczach i traci do siebie szacunek, jak Anna, która odkrywa plamy spermy na swojej czerwonej koszulce, kiedy się umiera naprawdę, jak Zofia, która ufnie wpuszcza do domu koleżankę swojej wnuczki i jej kumpla, a ten ją zabija.
Teresa Kwiatkowska (Justyna), Ewa Szumska (Anna) i Kazimiera Nogajówna (Zofia) dają tym historiom siebie: swoje ciała, swój aktorski warsztat i swoją ludzką wrażliwość. Mogłabym ich słuchać godzinami i godzinami na nie patrzeć. Na córkę, babkę i matkę.
Ale przeszkadza mi to, że scenograf Izabela Kolka ubrała je w wyjątkowo nietwarzowe, cieliste, satynowe koszule i grube skarpety - niczym w mundurki. Przeszkadza mi brzydka tapeta zderzona z lustrami, co ma chyba sugerować, że w ścianach tego mieszkania "odbija się rzeczywistość". Przeszkadza mi czwarta postać, dopisana do tej sztuki przez reżysera - Ona (Barbara Karasińska) - której sztuczne teatralne zabiegi odciągają moją uwagę od tego, co wydaje się najważniejsze. Od oczu trzech aktorek. Od ich spojrzenia w moje oczy. Od tego, co mają do powiedzenia o życiu i śmierci. Swojej i mojej.
Na zdjęciach Andrzeja Grabowskiego w programie spektaklu twarze aktorek wynurzają się z ciemności. I tak je - na długo jeszcze - zapamiętam. Wykadrowane z tego przedstawienia.