Artykuły

Impresje z mewą

Działalność teatralna prowadzona w Centrum Sztuki Studio wzbudza we mnie uczucia dość mieszane. Podziwiam wyobraźnię tworzących tam reżyserów (a także cierpliwość zespołu aktorskiego realizującego ich pomysły). Z drugiej jednak strony - podchodzę ze sporą dozą nieufności do tego rodzaju teatru.

Na ostatnią premierę w Teatrze Studio - "Dziesięć portretów z czajką w tle" według Czechowa szedłem więc - i przyznaję to ze skruchą - z licznymi obawami. I spotkało mnie miłe rozczarowanie.

Warszawskie przedstawienie to trzecia realizacja dramatu Czechowa dokonana przez Grzegorzewskiego. Jedenaście lat temu w krakowskim Teatrze Starym grano pierwszą wersję "Dziesięciu portretów...". Byłem wówczas zbyt młody aby móc ją obejrzeć, nie mam więc żadnego materiału do porównań i skupić się muszę na wersji warszawskiej.

W Czechowskim dramacie panuje przygnębiająca atmosfera braku działania i pustki, jaką otoczone są postacie. U Czechowa mówi się o tym, Grzegorzewski zaś poszedł dalej - okroił tekst i teraz owo niedzianie się rozgrywane jest na scenie. Liczne są chwile, w których nie pada żaden tekst, co pewien czas ktoś przerywa milczenie i wydaje się, że nareszcie coś się wydarzy.

Wkrótce potem jednak wszystko rozpływa się w ciszy. W tym przedstawieniu postacie działają w próżni. Każda jest samotna i jest zamkniętym światem, żyjącym tylko dla siebie. Próby szukania kontaktu skazane są na niepowodzenie.

Bohaterowie Grzegorzewskiego nie potrafią mówić za siebie, ratunku szukają w cytowaniu cudzych wypowiedzi, czy też fragmentów sztuk teatralnych. Miedwiedienko zalecając się do Maszy czyta jej fragmenty "Hamleta", Arkadina podczas dramatycznej rozmowy z Trieplewem cytuje kwestie Gertrudy z tej sztuki. Sorin (grany przez M. Gajdę) próbuje

nawiązać kontakt z przebywającymi z nim ludźmi śpiewając operetkowe arie. Śpiewa także Szamrajew (świetny tenorowy popis K. Majchrzaka), ale potrafi jedynie wypłoszyć całe towarzystwo. Miedwiedienko mówi Maszy moja dusza nie ma z panią żadnych punktów stycznych. To samo mógłby powiedzieć każdy z bohaterów tego spektaklu.

Wspomniałem już o częstym cytowaniu "Hamleta". Dramat ten pojawia się tu bardzo często. Grzegorzewski podkreślił związki "Mewy" z tragedią Szekspira, zwłaszcza w relacji Trieplew-Arkadina-Trigorin. Na początku i na końcu spektaklu Arkadina przez chwilę ukazuje się na scenie w renesansowej sukni Gertrudy.

Aluzje hamletowskie widoczne są także w postaci Trieplewa. wydaje się że nie brak talentu jest źródłem jego największych cierpień. Ich główną przyczyną jest brak uczucia ze strony matki. Jest w tym spektaklu taka scena następująca po jego nieudanej samobójczej próbie. Trieplew z obandażowaną głową wnosi na scenę Arkadinę. Nie jak matkę jednak. Tak wnosi się raczej kochankę. Oto kolejne nawiązanie do Hamleta, obarczonego przez krytyków kompleksem Edypa.

Spektakl Grzegorzewskiego jest więc bardzo klarowny w pomyśle i w literackich odniesieniach.

Reżyser wielkie znaczenie przypisuje współgrającej z aktorami ciszy, budującej dziwny nastrój przez półtorej godziny trwania spektaklu. W finale nie wiedzieć jednak czemu każe Dornowi krzyczeć, że Trieplew się zastrzelił. Jest to kompletnie niezrozumiałe i właściwie żal tego nastroju, który zagnieździł się w sali, odebranego nagle pod sam koniec.

Grzegorzewski jest mistrzem w tworzeniu pięknych kompozycji. Czasem jednak odnosiłem wrażenie pewnego "przekombinowania". W drugim akcie bohaterowie zbierają się wokół fortepianu, który nagle staje się miejscem hazardu. Obstawiane są numery, struny wydają dźwięki oznaczające krążenie ruletki. W dodatku Malajkat wyciąga spod instrumentu metalowy pręt, co kojarzy się z "Jednorękim Bandytą". Po chwili Krzysztof Majchrzak gra na owym fortepianie, później zaś, gdy zostaje sam na scenie, obraca go z wysiłkiem.

Na zamkniętym wieku stoi sobie, wypchana mewa. Nie przeczę, jest to piękna kompozycja sceniczna, ale mocno zawiły jest jej sens. Jest za to w tym spektaklu inny, wspaniały i czytelny obraz: Arkadina mówi monolog Tytanit ze "Snu nocy letniej" i rozsypuje kwiaty przed rozsuwającymi się jak kurtyna pannami z tyłu sceny. Przed tą kurtyną klęczy obnażona Zarieczna. To świetny teatralny skrót: Arkadina osiągnęła sukces, Zarieczna modli się o niego całym jestestwem.

Niewątpliwym atutem przedstawienia jest jego oprawa plastyczna. Scenografia podkreśla pustkę, w jakiej działają postacie. Fotele w pobliżu sceny zarzucone są krzesłami, krzesła na scenie ułożone są w wysoką kolumnę. Grzegorzewski przypomina nam, że znajdujemy się nad brzegiem jeziora: tył i przód sceny ograniczone zostały przez metalowe pręty - trzciny błyszczące, tajemniczo w świetle niewidocznych reflektorów.

Poziom aktorstwa jest zróżnicowany. Trudno analizować każdą z postaci, gdyż są one tylko naszkicowane. Pozostaje w pamięci Arkadina Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej - zaborcza i zazdrosna. Bawi się Trigorinem i Tieplewem, nie jest zdolna do odczuwania i darzenia miłością. Lubię Maszę w wykonaniu Anny Nowak, niepogodzoną z otoczającą ją pustką. Odtrącona przez Trieplewa reaguje rozpaczą, później zostaje jej tylko agresja wobec Miedwiedienki.

Ninę Zarieczna zagrała Joanna Trzepiecińska. Nieuczciwością byłoby twierdzenie, że to zła rola. Owszem, jest to poprawne, niczego nie można zarzucić, ale po tej poprawności nic nie pozostaje. Wypada poczekać na kolejne role tej młodej i zdolnej przecież aktorki.

Duży zawód sprawia męska część obsady. Wyjątkiem jest Józef Duryasz. Jego Dorn to człowiek opanowany, powściągający swoje emocje, choć płynie to chyba z jego życiowej rezygnacji. Rolę tę zepsuł w finale sam reżyser, ale to nie jest przecież wina aktora. Krzysztof Majchrzak pokazał nam dziwnego Szamrajewa. Zwykle jest to prostak.

Trudno orzec, co w postaci Trigorina chciał zagrać Jerzy Zelnik. Jest to tak gładkie i sterylne, że przechodzi bez większego wrażenia i nie daje materiału do analizy. Zdecydowanie nie odpowiada mi rola Grzegorza Emanuela (Trieplew). Niby wszystko rozumiem, Trieplew przeżywa męki odtrąconej miłości i niedocenianie... ale w ogóle mnie to nie przekonuje. Nie pojmuję także, czemu mają służyć długie włosy aktora, zasłaniające połowę i tak niewyrazistej twarzy. Pomimo znakomitego czystego głosu nie słychać końcówek wypowiadanych słów.

Rozczarował mnie tym razem W. Malajkat (Miedwiedienko), grający nie wiedzieć czemu wiejskiego nauczyciela jako wymuskanego salonowca popisującego się przed publicznością (nie jako Miedwiedienko, ale jako W. Malajkat) przesadną angielszczyzną, w dodatku z błędem w wymowie. Tym razem nie pokazywał na scenie postaci, ale wyłącznie siebie. To pierwszy krok ku manierze, a szkoda byłoby tego zdolnego aktora.

Tych kilka krytycznych uwag nie oznacza, że jestem przeciwnikiem tego przedstawienia. Wiele jego partii przemówiło do mnie, choć, jak już wspomniałem, nie chciałbym oglądać takiego teatru przez cały czas. Niech mi to wybaczą wszyscy zwolennicy Grzegorzewskiego.

Ps. Może czas już skończyć z błędem w tytule dramatu? "Czajka" to po polsku mewa, wolny ptak, szybujący nad jeziorami. W języku rosyjskim czajka (Vanellus vanellus) to "czibiz", ptaszek żyjący na bagnach. Czy Trieplew ustrzelił "czajkę" czy "czibiza"? Chyba tę pierwszą.

Błąd ten zadomowił się chyba na dobre. Winowajcą jest Artur Sandauer, z którego przekładu korzysta większość teatrów, choć tłumaczenie Kiry Gałczyńskiej jest lepsze literacko i bardziej precyzyjne. (Symbolem MChaT-u jest właśnie MEWA, a nie czajka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji