Greene na scenie
NARESZCIE zobaczyliśmy na scenie sztukę Greene'a. Nie dramaty Greene'a "The living Room" ("Bawialnia") ani "The Fating Shed" ("Budka ogrodnika"), ale jego komedię "The Complaisant Lover", wystawioną po raz pierwszy w Londynie 18 czerwca 1959 r. w Globe Theatre.
Przed laty chyba z górą trzydziestu oglądałem francuską komedię bodaj że Fleursa i Caillaveta "Pan Brotonneau". Była to historia szarego urzędniczka, który miał na dodatek złą i kłótliwą zonę. Żona jednak znalazła sobie kochanka i odeszła, a pan Brotonneau także znalazł sobie kochankę - dobrą, kochającą go dziewczynę - która z nim zamieszkała. Ale kochanek porzucił żonę, więc ona wróciła do męża, a on mając dobre serce przyjął ją z powrotem do domu. Miał teraz w domu dwie kobiety. Wywołało to sprzeciw opinii publicznej, która uznawała poprzednią sytuację, ale nie godziła się z obecną. I dobra kochanka z miłości do pani Brotonneau odeszła, a on został znowu ze złą, kłótliwą żoną...
Była to komedia wyzbyta jakiegokolwiek moralnego pionu. A jednak została w mojej pamięci dzięki temu, że główną rolę grał Stefan Jaracz. Wielki artysta potrafił wlać w swego pana Brotonneau tyle ludzkiego cierpienia, że można powiedzieć, że ten ból przeważył panującą w sztuce amoralność. Komedia przestała być w pewnej chwili komedią, stała się pełnym napięcia dramatem. Widzowie przestali się śmiać z sytuacji, zaczęli współczuć człowiekowi. Gdy patrzyłem na Tadeusza Bartosika grającego w komedii Greene'a rolę Wiktora Rhodesa, stal mi wciąż przed oczami Jaracz w roli pana Brotonneau. To była naprawdę wielka, wspaniała kreacja aktorska. Ten śmieszny dentysta, hałaśliwy, wielki, nieznośny dzieciak, łatwowierny rogacz, prawie tragiczny w chwili odkrycia zdrady, a potem ustępliwy, mądry i naprawdę kochający mąż - w te wszystkie metamorfozy greenowskiego bohatera Bartosik umiał znakomicie się wcielić. A nie była to rola łatwa! Greene ma zwyczaj nakładania masek na twarze swoich bohaterów i nie zawsze wiadomo, po opadnięciu której z masek ukaże się prawdziwa, boleśnie skrzywiona, twarz prawdziwego człowieka.
Wiktor Rhodes jest zdradzonym mężem. Jego żona, Mary, odchodzi za Clivem Rootem. Odchodzi - ale wraca. Mary ma szerokie serce, w którym jest miejsce i na męża, i na kochanka, i na dzieci. Nie potrafi wybrać i nie chce wybierać. Chce mieć jednocześnie dom i kochanka. Męża właściwie dalej kocha, dzieci także. Kochanek jest jej jedynie potrzebny dla przeżyć fizycznych. Mary wiele razy mówi o miłości, o kochaniu. Ale ma niejasne poczucie, że w tym wypadku to nie jest miłość "To jest inna miłość - mówi. - Jeżeli to jest w ogóle miłość... To jest jak choroba, jedna z tych przeklętych kobiecych słabości. Na pewno ma jakąś łacińską nazwę".
Clive chce jednak więcej: pragnie rozbić małżeństwo. Ten niezbyt fortunny don Juan ma dosyć roli "koncesjonowanego kochanka" kobiet, które później wracają do swoich mężów. Tym razem pragnie się ożenić ze swoją kochanką. Ale po swojemu chce być uczciwy: odkrywa więc łatwowiernemu mężowi fakt, że jest on zdradzany.
To odkrycie staje się dla Wiktora wielkim wstrząsem, który wydobywa głęboko ukrytą w śmiesznym dentyście wielkość. Greene lubi taką właśnie wielkość ukrytą, zamaskowaną śmiesznymi i drażniącymi cechami (jak u przełożonego w "The Burnt-out case"), wielkość nie "latającą po obłokach", ale trzeźwą i ludzką. Wiktor kocha Mary szczerze i głęboko. Wie, że żona nie odczuwa już do niego pociągu fizycznego i wie, że drażni ją jego dentystyka. Ale wie że tamto także nie da Mary szczęścia. Więc mimo bólu wybierze rolę najbardziej - w opinii świata - godną pogardy: zamknie świadomie oczy na niewierność żony. Decyduje się zostać "ustępliwym" mężem.
Lecz właśnie ten śmieszny - a naprawdę ofiarny gest przynosi zwycięstwo. Clive odchodząc zapowiada wprawdzie - jak Przełęcki w "Przepióreczce" - że wróci. Ale nikt w to nie wierzy, jak nie wierzył tamtemu.
Clive'a Roota zagrał bardzo dobrze Józef Kostecki. Niezupełnie zgadzam się z ujęciem roli Mary przez H. Skarżankę. Przynajmniej w I akcie była za mało naiwna i zbyt chyba świadomie wygrywała wszystkie śmieszności sytuacji dobrej żony i matki nie zapominającej o domu nawet w objęciach kochanka. Także - tak mi się przynajmniej wydaje - zbyt była pewna w swym "górowaniu" nad Anną i zbyt wiele wobec dziewczyny okazywała życiowego doświadczenia: wydaje mi się, że to "górowanie" powinno być u Mary "robione" - w gruncie rzeczy Mary lęka się "konkurencji" ze strony Anny i nie wygląda na to, aby naprawdę czuła, że ma silniejsze od tamtej atuty.
Strasznie miłą Anną była Wanda Koczewska. Przypuszczam, że sprawiłaby tą rolą wielką przyjemność Greenowi, który ostatnio z upodobaniem wraca do postaci dziecka-dziewczyny (Anna w "The potting Shed", Milly w "Nasz człowiek w Hawanie'") ukrywającej pod pozorną demoralizacją głębokie a proste pierwsze uczucia.
Dużo gorących pochwał należy się wszystkim pozostałym wykonawcom; wymienię tylko znakomitego Matyjaszkiewicza w roli dra van Drooga i wciąż rozwijającego się Rułkę w roli służącego.
Przekład sztuki bardzo płynny. Można mieć jedynie wątpliwości, dlaczego Clive i Anna mówią sobie "per ty".
W sumie: jedno z najlepszych przedstawień kończącego się sezonu.
ALE kończąc z oceną przedstawienia nie sposób jest zakończyć w tym miejscu rozważań nad sztuką Greene'a.
Czytelnicy książek Greene'a wiedzą, że pisarz potrafi rozdzielić swoją twórczość na dwa nurty: obok nurtu najgłębszych spraw ludzkich ("Sedno sprawy") płynie nurt inny, lżejszy, prawie rozrywkowy, zabarwiony charakterystycznym greenowskim humorem (np. "Stawka o żonę"), "Ustępliwy kochanek" należy na pewno do tego drugiego nurtu. Byłoby jednak brakiem spostrzegawczości nie zauważyć, że i tutaj Greene wypowiada się jako moralista. Katolicki moralista.
Pisarz-moralista to nie znaczy pisarz-kaznodzieja. Pisarz musi posiadać "swój własny sposób" mówienia o sprawach moralnych. Greene wielokrotnie podkreślał, że chce pisać o problematyce katolickiej w ten sposób, aby ona nie narzucała się czytelnikowi ale tak, aby czytelnik niejako sam był wciągnięty w myślenie o tych sprawach. W "Ustępliwym kochanku" mamy nie lada arcydzieło. Pokazać zdradę małżeńską, tak aby widz musiał obdarzyć ostatecznie sympatią męża i to męża ośmieszonego, nieomal trywialnego, a nie kochanka, któremu na dobitkę nadało się własne rysy ( nie wiem, czy Kostecki świadomie w swej roli naśladuje postać Greene'a, ale jeżeli to robi świadomie, jest w tym ogromne artystyczne wyczucie) - to jest, trzeba powiedzieć, wielki artystyczny wyczyn! W programie teatralnym znajdujemy fragment artykułu p. B. Taborskiego pt. "Dramat Grahama Greene'a". P. Taborski pisze m. in.: "Nienowa i częsta to antynomia między artystą i wyznawcą, Greene rozwiązuje ją... w sposób, który trudno pogodzić z "oficjalną linią" jego religii: przyjmuje prawdy objawione... odrzuca formalistykę nakazów i zakazów, ale wierzy w efektywną pomoc i pośrednictwo oficjalnych przedstawicieli religii".
Jest to stwierdzenie bardzo nieprawdziwe, któremu przeczy cała twórczość Greene'a. Właśnie w cytowanej przez p. Taborskiego powieści "Potęga i chwała" znajdujemy uznanie dla roli "oficjalnego przedstawiciela religii", nawet wówczas, gdy on sam jest człowiekiem upadłym. Greene jest na pewno katolickim niekonformistą w tym sensie, iż nie potrafi przyjąć religii, to znaczy całego systemu prawd, rytów i reguł postępowania bez wewnętrznego zaangażowania się człowieka w każdą z tych spraw. Ale aby móc się tak zaangażować, Greene walczy o prawo do posiadania wątpliwości, a nawet do błądzenia. "Nie ma powodu - pisał niedawno do mnie - aby katolicki pisarz nie mógł przedstawić jako swego głównego bohatera człowieka, który stracił wiarę". Przez wątpienie idzie się do wiary; przyjmując coś bez wątpienia - połyka się jedynie formułkę. Formułce człowiek może być wierny; może nawet dla niej umrzeć. Ale będzie to umieranie za rzecz, nie za sprawę. Sprawie służy się zmuszając człowieka, aby odpowiedział sam na swoje wątpliwości. "Kto wie - napisze Greene mówiąc o cechach cywilizacji chrześcijańskiej - czy nie możemy liczyć jedynie na ducha szukającego, na niespokojne sumienie i da poczucie naszej osobistej przegranej?" Tylko z takiej postawy rodzi się cywilizacja chrześcijańska, wiecznie twórcza, wiecznie żywa, zawsze odpowiadająca na pytania, a obca kostniejącym schematom. Ale taki niekonformizm nie jest tylko postawą Greene'a. Zna go dziś tak wielu twórców: myślicieli katolickich, że właściwie trudno już mówić o niekonformizmie.