Między "tylko" a "aż"
"365 dni/365 sztuk" Susan-Lori Parks to przykład teatralnego projektu totalnego. Amerykańska dramatopisarka, poczynając od października 2002 roku, pisała codziennie jedną sztukę z cyklu - aż do października roku następnego. Każdy utwór opatrzony był datą dzienną. Całość przeznaczona była do wystawiania w ciągu całego roku, zgodnie z datami powstawania. W ten sposób miało dojść do połączenia codzienności i sztuki - zamiast być czymś odświętnym, zarówno pisanie dramatu, jak i przeżywanie spektaklu stawały się rytuałem powszednim.
Omawiając rodzimą adaptację projektu Parks, spektakl "Witaj/Żegnaj", wyreżyserowany przez Jana Klatę w bydgoskim Teatrze Polskim, trzeba od razu powiedzieć, że charakter tego przedsięwzięcia jest bardzo odległy od planów autorki. Pokazanie antologii tekstów z ogromnego cyklu w formie pojedynczego przedstawienia niweczy najbardziej nowatorski aspekt "365 dni" - rytuał codziennej wizyty w teatrze. Można więc odnieść wrażenie, że spektakl Klaty jest tylko przycięciem dzieła Parks do kształtu akceptowalnego w konserwatywnym teatrze instytucjonalnym, a w najlepszym razie - czymś w rodzaju zwiastuna całości, pokazującego w telegraficznym skrócie jej najciekawsze fragmenty. Zamiast tytułowych trzystu sześćdziesięciu pięciu sztuk, widz otrzymuje tylko wycinki z dziewięćdziesięciu. Zamiast całego roku przesiąkniętego teatrem w najróżniejszych formach - tylko jeden wieczór w pluszowym fotelu.
Z jednej więc strony spektakl Klaty można oglądać przez pryzmat "tylko". Ale jest przy jego okazji również bardzo dużo pretekstów do używania słowa "aż". Przede wszystkim, przedstawienie wcale nie jest krótkie - trwa aż trzy godziny, bez przerwy, co przy niezwykłej intensywności akcji sprawia wrażenie czasu przynajmniej półtora raza dłuższego. Choć na scenie pojawia się tylko jedenaścioro aktorów, grają oni aż kilkadziesiąt ról. Sceneria, w której grają, zmienia się czasem aż co minutę - a zmiany te są nierzadko bardzo radykalne, czego najlepszym przykładem może być błyskawiczne i niemal bezgłośne wprowadzanie na scenę prawdziwego samochodu kilka razy w ciągu przedstawienia.
Będziemy cały czas oscylować pomiędzy "tylko" i "aż" - bo i jednego, i drugiego w przedstawieniu Klaty jest sporo. Oscyluje ono między niezwykłą obfitością i sporym niedosytem, które, co może w tej realizacji najdziwniejsze, nie znoszą się wzajemnie, ale po prostu współistnieją.
Najbardziej podstawowym "tylko" jest niemal kompletne odwrócenie się od unikatowej formuły cyklu Parks. Nie może być już mowy o całkowitym przenikaniu się codzienności i teatru. "Witaj / Żegnaj" jest w ogromnej mierze spektaklem tradycyjnym i próbuje nie tyle przełamywać, ile naginać przyjęte od lat w teatrze normy. Przez to nie narusza w końcu również normy najbardziej zasadniczej, jasno wytyczającej granicę między szczególną przestrzenią, w którą wkracza się wraz z rytualnym przedarciem biletu na spektakl, a przestrzenią zwyczajną, z której się do teatru przychodzi. A przecież przeciwko tej właśnie granicy między codziennością a sceną wymierzony jest tekst Susan-Lori Parks i to stanowi o jego istocie. Jeszcze przed rozpoczęciem spektaklu aktorzy wykonują wśród tłoczącej się do szatni publiczności dziki taniec - ale to zaledwie namiastka tego, jak uważne teatralne odczytanie "365 dni" może zmienić granice podziału między sceną a życiem. Szkoda, że to tylko tyle.
Ten zarzut byłby mocniejszy, gdyby realizatorzy "Witaj/Żegnaj" próbowali się ściśle wpisać w nurt inscenizacji "365 dni" (które w Stanach przerodziły się już w swoistą instytucję). Tak, na szczęście, nie jest - spektakl nieprzypadkowo nosi tytuł inny niż cykl Parks. Zadaniem, które sobie stawia, jest nie tyle całkowite objęcie codzienności ramami teatru, ile ukazanie możliwie szerokiej panoramy ludzkich zachowań początku XXI wieku. W wywiadach poprzedzających premierę, Klata mówił o "portrecie zbiorowym" ludzkości, natomiast projekty plakatu i programu spektaklu oparte są na wysłanej w kosmos wraz z sondą Pionier 10 plakietką, mającą przedstawić obcym cywilizacjom gatunek homo sapiens sapiens.
Jak wygląda portret gatunku w "Witaj / Żegnaj?" Najprościej można go opisać przez porównanie do gazetowego komiksu, w kilku kadrach przedstawiającego historyjkę i zabawną, i skłaniającą do myślenia. Spektakl składa się bowiem z króciutkich (najwyżej kilkuminutowych), następujących błyskawicznie po sobie groteskowych skeczy, z których każdy opowiada zupełnie inną historię o zupełnie innych postaciach.
Choć tematyka fragmentów tej szczególnej mozaiki bywa bardzo różnorodna (od spotkania Glenna Goulda z Janem Sebastianem Bachem po instrukcje, jak należy traktować własne porsche), jest kilka problemów wciąż powracających. Na scenie raz po raz pojawiają się obrazy życia rodzinnego. Młoda kobieta ma zostać stracona, a katem okazuje się jej matka, która do ostatniej chwili poucza ją i strofuje. Młodzieniec w koronie na głowie, zazdrosny o stryja-ojczyma, podpala okoliczne stodoły - dopóki dominująca matka nie każe mu wrócić do domu na owsiankę. Uczestnicząca w telewizyjnym talk show Klitajmestra zapewnia o swojej miłości do dzieci - ale te, również zaproszone do studia, dają wyraz uczuciom wręcz przeciwnym (co zostaje przez realizatorów taktownie zasłonięte). Na tle problemu rodziny stale przewija się też obraz wojny - powtarzają się obrazy powrotu umundurowanego ojca. Raz niepokoi się on, że jego syn, zaniedbany podczas jego nieobecności, nigdy nie nauczy się precyzyjnie przenosić pojedynczych ziarenek ryżu za pomocą patyczków. Innym razem wchodzi do pustego mieszkania i znajduje karteczkę informującą, że żona wyszła z dziećmi po zakupy. Pojawiają się też obrazy samej wojny - pojmanie grupy jeńców czy radosny galop wywijającego szablą generała na grzbiecie podwładnego.
Choć "Witaj/Żegnaj" chce być wielką mozaiką epizodów, panoramą ludzkiej codzienności, to bardzo daleko mu do arcydzieł mistrza tej formy, Alvisa Hermanisa. Jest tak, po pierwsze, ze względu na skoncentrowanie na kilku zaledwie aspektach życia, tak wyrazistych i ważnych, że nie pozostawiają już miejsca na refleksję nad naprawdę banalną sferą codzienności. Drugim, może jeszcze ważniejszym problemem jest to, że na scenie pojawiają się nie tyle pełnoprawne postaci, ile groteskowe, a więc i nieco płaskie, ludziki rodem z poetyki gazetowego comic strip. Nie może więc być mowy o dużej głębi - naszkicowany przez Klatę portret ludzkości to stworzona grubą, śmiałą kreską, syntetyczna karykatura, która nie próbuje nawet uchwycić subtelnych szczegółów tego, co chce ukazywać.
W kategoriach "tylko" trzeba chyba też rozpatrywać dodane przez inscenizatorów kropki nad "i", precyzujące morał przedstawienia. Wszystkie epizody rozgrywają się na scenie otoczonej płaszczyzną wysypaną zgniecionymi plastikowymi butelkami, a z góry od czasu do czasu opada powoli foliowy woreczek, tak że pod koniec spektaklu przestrzeń, w której poruszają się aktorzy, staje się wielkim śmietniskiem, przyozdobionym dodatkowo umieszczonymi po obu stronach wyświetlaczami, przez które przebiegają cały czas notowania giełdowe, prognozy pogody dla całego świata, tytuły muzycznych hitów i wymiary telewizyjnych gwiazd i gwiazdeczek. Przesłanie tyleż wyraźne, ile wyświechtane - współczesny konsumpcyjny świat staje się rozbitym na kawałki kulturowym śmietnikiem, w którym miotają się tam i z powrotem w rytm muzyki pop jednowymiarowe postaci rodem z komiksu. Nawet szybujące w powietrzu sklepowe woreczki wyglądają na zapożyczone z filmu "American Beauty". Czy więc "tylko" - zamiast obrazu kondycji ludzkiej coś w rodzaju wieczoru kabaretowego lub antologii historyjek obrazkowych z jasno zarysowanym morałem?
Po stronie "aż" na pewno sytuuje się naprawdę świetna i doskonale zgrana obsada. Składa się ona zarówno z najlepszych aktorów związanych z bydgoskim teatrem (między innymi Beata Bandurska, Anita Sokołowska, Michał Czachor czy Mateusz Łasowski), jak i posiłków z zewnątrz - i to nie byle jakich, bo są nimi Michał Majnicz i Roland Nowak. Przed aktorami występującymi w "Witaj/Żegnaj" stanęło wielkie wyzwanie - każdy z nich gra od kilku do kilkunastu postaci, a tymi kreacjami musi błyskawicznie żonglować w rytm zmieniających się scen. W trzygodzinnym spektaklu komicznym opartym na tej zasadzie bardzo szybko pojawia się ryzyko popadnięcia w monotonię, odgrywania kolejnych postaci na tę samą modłę. Szybkie zmiany scen w spektaklu wymagają doskonałego zestrojenia całego zespołu - każdy fałszywy krok czy opóźnienie może zrujnować efekty pracy pozostałych. Aktorzy nie tylko unikają wszystkich tych niebezpieczeństw, ale grają z taką lekkością, polotem i precyzją, jakby przeszkody w ogóle nie istniały. Nawet na widowni wyraźnie czuje się atmosferę doskonałego porozumienia całego zespołu, od reżysera, przez aktorów, po pracowników technicznych.
Kolejnym "aż" dotyczącym spektaklu Klaty jest jego niezwykłe tempo. Podporządkowana mu została świetna scenografia Justyny Łagowskiej, oparta na obrotowej scenie zawierającej trzy różne przestrzenie (remontowany pokój z przyklejanymi właśnie tapetami; obite białą skórą pomieszczenie będące skrzyżowaniem poczekalni i celi w szpitalu psychiatrycznym; landszafcik z chmurami na błękitnym niebie i zieloniutką trawą). Dzięki trudnej w tym przypadku do przecenienia pracy ekipy technicznej, zmieniają się one właściwie bez przerwy - każda odegrana scenka wiąże się z przynajmniej częściowym obrotem, w czasie którego aktorzy przechodzą przez drzwi w przepływającej właśnie przed widownią ścianie z jednej przestrzeni do drugiej. Kolejne skecze płynnie przechodzą jeden w drugi - nie towarzyszą więc im przerwy na oklaski. Aktorzy przemieszczają się między poszczególnymi historyjkami tak szybko i sprawnie, że widownia nie ma ani chwili na oddech. Ten właśnie brak wytchnienia stwarza nową jakość i nie pozwala na rozpatrywanie całości w kategoriach serii zabawnych, ale płytkich skeczy. Zamiast po prostu następować po sobie, kolejne scenki nawarstwiają się i piętrzą, aż osiągają masę krytyczną. Widz śmieje się dalej, ale jest też przerażony aż takim spotęgowaniem absurdu i przemocy. Ludziki na scenie wciąż biegają, krzyczą, walczą i krzywdzą się z nadludzką wytrzymałością - a przecież są takie podobne do ludzi.
Ta gonitwa zyskuje w końcu zaskakującą puentę. Jedna z postaci pojawia się samotnie na scenie i opowiada o tym, jak wieczorami wychodzi z domu i staje samotnie w świetle latarni, recytując monolog budzącego się przed bitwą pod Bosworth Ryszarda III. "To tylko sen" - mówi, a scena zaczyna się obracać. Każdy z aktorów pojawia się teraz przed publicznością samotnie, zamknięty w pojedynczym pokoju, w którym z przerażającą żarliwością recytuje fragmenty klasycznych tekstów literackich. Zmaltretowane trzygodzinnym spektaklem postaci Parks, zanurzone w swoim komiksowym "tylko", zdają sobie nagle sprawę, że są na teatralnej scenie, która jest ich jedyną szansą na "aż". Ale scena wciąż się obraca i daje każdemu z nich tylko przepowiadane przez Warhola pięć minut sławy - tu sprowadzające się do niecałych piętnastu sekund. Kiedy samozwańczy Ryszard III wraca na scenę i kończy swój monolog, mówiąc, że nikt go nie kocha i nikt nie uroni łzy, kiedy go zabraknie, te słowa stają się nagle może najbardziej wyrazistym - i najbardziej przerażającym - obrazem powszedniości, której tak dotąd w spektaklu Klaty brakowało. W scenicznej karykaturze tłum widzów żyjących powszedniością zaczął już pewnie jakiś czas temu rozpoznawać siebie. Być może teraz uświadamia sobie, że te rozpaczliwe słowa wypowiedziano właściwie w jego imieniu.
Potem wszystko wraca do normy - aktorzy tańczą (jednocześnie się kłaniając), gra muzyka (piosenka z refrenem "We're going down", potwierdzająca tylko to, co sugerowały już od dawna zgniecione butelki i foliowe woreczki), a prawdziwi ludzie na widowni patrzą na uproszczone postaci spektaklu. Ale nie wiadomo, która z tych połówek teatru znajduje się po stronie "aż", a która jest "tylko". To wytrącenie z równowagi jest chyba zasadniczym "aż" spektaklu Klaty. Trudno mi powiedzieć, czy bez wszystkiego, co w nim tylko niepozorne lub wręcz nieciekawe, dałoby się podobny efekt osiągnąć.