Artykuły

Szkoda tego "Rękopisu"...

Coraz częściej i głośniej pojawiają się w życiu publicznym posiadacze bezdyskusyjnej, obiektywnej Prawdy. I coraz energiczniej zabierają się do wprowadzania jej w życie za pomocą ustaw obowiązujących wszystkich. Jeszcze parę dziedzin życia zbiorowego pozo­stało nieuregulowanych zgodnie z ich polity­czną koncepcją, ale nie ulega już teraz wątpli­wości, że narodowi katolicy nie złożą broni dopóki ich wizja świata nie stanie się prawną normą. Na dyskusje nie ma co liczyć, wszyscy, którzy myślą inaczej to "biedacy pozbawieni łaski", ich proces poznania przebiega niepra­widłowo skoro na przykład nie wyznają Prawdy opisanej przez św. Tomasza z Akwinu, bo "nie ma poważnej filozofii poza neotomizmem". W wersji mniej łagodnej nazywani są kundelkami, komunolewicą, potomkami stali­nowskich oprawców, słowem i bez dwóch zdań - są obiektywnymi wrogami.

O tolerancji i szanowaniu wzajemnych pog­lądów i zgodnym współżyciu wyznawców róż­nych opcji światopoglądowych myśleć coraz trudniej; zimna wojna fundamentalistów ze wszystkimi, którzy ośmielają się żyć wedle własnych przekonań już się rozpoczęła. To zabawne, siły, które na pół otwarte już drzwi - za życia mojego pokolenia ideologia nie była przestrzegana nadzwyczaj ortodoksyjnie - pomogły wyrwać z zawiasami, teraz w imię innej, jedynie słusznej idei, zamurowują kon­sekwentnie okna. Nadzieja w tym, że ludzie wytrenowani w uchylaniu drzwi coraz szerzej, otwierać zechcą także okna na roścież.

"Rękopis znaleziony w Saragossie" Jana Po­tockiego na scenie Starego Teatru w Krakowie to bodaj najważniejsze zamierzenie mijającego sezonu. Czyż bowiem może być lepszy pomysł na przełamanie repertuarowej nijakości na­szych scen miotających się między kasową roz­rywką, a ambitną klasyką, niż przywrócenie zbiorowej świadomości jednego z najwspanial­szych dzieł swego czasu. Prowokującego do dyskusji o tolerancji, wiedzy i metafizyce bez posądzania o koniunkturalizm, jako że pisane było przez lat kilkanaście z początkiem ubieg­łego stulecia. Tradycja i współczesność w jed­nym - tak powinno chyba brzmieć hasło reklamowe tego przedstawienia, wbrew temu co teatr drukuje w zapowiedziach repertuaro­wych: "Spektakl krąży wokół odwiecznych ludzkich pytań o relacje: ojciec - syn, starość - młodość, człowiek - historia, Bóg, Sza­tan... Przy czym migotliwe, komediowe intrygi z gatunku "płaszcza i szpady", zaloty kochan­ków, pojedynki i galopady stwarzają czaro­dziejski świat teatralnej zabawy, w którym trudno wskazać głównych bohaterów."

"Rękopis znaleziony w Saragossie" Jana Po­tockiego jest powieścią niezwykłą i wielowy­miarową. Pozostając w swej najbardziej zewnę­trznej warstwie romansem fantastycznym w stylu orientalnym, jest jednocześnie traktatem filozoficznym, wyznaniem wiary, summą wie­dzy jednego z najgruntowniej wykształconych i najoryginalniej myślących ludzi światłego oświecenia, koroną twórczości.

Trochę wbrew ambicjom, te autor pokładał w swoich rozległych i wszechstronnych bada­niach naukowych. Zamierzał nawet napisać historię całego świata, od dziejów przed Chrys­tusem do czasów mu współczesnych, miał też ambicję poznania najdalszych i najbardziej egzotycznych zakątków globu, lecz dla poje­dynczego człowieka było to zadanie niewyko­nalne. Przez wiele lat prowadził studia nad Słowiańszczyzną i historią ludów Rosji, po­znawał także inne kraje i kultury. Niestety, wyniki jego badań etnograficznych, archeolo­gicznych, geograficznych i językowych jakie odbywał nie tylko w bibliotekach, ale również w czasie licznych podróży od Maroka po Baj­kał i Mongolię i od Kaukazu, Morza Czarnego po całą zachodnią Europę nie znalazły uznania w oczach współczesnych mu uczonych. Jego rozprawy, w wielu punktach prekursorskie, co okazało się znacznie później, traktowano jako dyletancką rozrywkę ekscentrycznego arysto­kraty. Człowieka niemal szalonego, tak dalece jego sposób życia i myślenia odbiegał od pow­szechnie wówczas spotykanych. Jako wycho­wanek uniwersytetów w Lozannie i Genewie, bywalec najświetniejszych salonów oświeconej Europy był dzieckiem swej epoki - racjonali­stą w każdym calu, wolnomyślicielem i mate­rialistą. A w konsekwencji zwolennikiem encyklopedystów -Diderota i Woltera oraz wyznawcą teorii postępu reprezentowanego przez Condorceta i Volney'a, którego zresztą znał osobiście.

Zawiedzione nadzieje naukowe, załamanie się wiary w rozum i postęp cywilizacyjny, które okazały się szlachetną utopią mającą niewielki wpływ na zmianę ludzkiej natury, pogłębiały stany nawiedzającej go melancholii, zwłaszcza gdy pod koniec życia pogrążył się w samot­ności w swoim majątku Uładówce pod Berdy­czowem. Tam właśnie, w pałacu zbudowanym na wzór orientalny przez zatrudnionego Tur­ka, strzałem z pistoletu nabitego własnoręcznie wyszlifowaną kulką metalu, zakończył swe życie jako człowiek pięćdziesięcioczteroletni późną jesienią 1815 roku.

Wprawdzie własną twórczość literacką, na­pisane dla rodziny i gości Łańcuta "Parady" (1792) i "Cyganów z Andaluzji" (1794) dla ks. Henryka Pruskiego z Rheinsbergu, traktował jako zajęcie przyjemne, ale cokolwiek ubo­czne, to z "Rękopisem znalezionym w Saragossie" sprawa ma się zupełnie inaczej. Anegdotę mówiącą o tym, że gdy Potocki skończył czy­tać chorej żonie "Baśnie z tysiąca i jednej nocy", przynosił później codziennie, specjalnie dla niej układane opowieści własne, z których powstała ta powieść, należy między bajki włożyć.

Zbyt długo powstawał i zbyt misterną kons­trukcją odznacza się "Rękopis", by mógł być pisany z dnia na dzień, jedynie dla zabicia nudy, czy rozrywki. Jego cechą najbardziej charakterystyczną jest tzw. kompozycja szka­tułkowa w czym wykazuje istotne podobień­stwo do wschodnich opowieści, ale również do "Dekamerona" Boccaccia i "Gila Blasa" Lesage'a. Kompozycja ta polega na tym, że z jednej opowieści wysuwa się następna, z tej następnej jeszcze jedna, a z niej jeszcze następna itd., ukazując w ten sposób perspektywę nieskoń­czoności. U Potockiego wszystkie te opowieści zamknięte są ramą dziennika kapitana gwardii wallońskiej, dziennika podzielonego na 66 dni, które pełnią funkcję podstawowej "aktualnej" akcji utworu. Jednakże autor w przedmowie, zwyczajem swoich współczesnych, dodaje jesz­cze jedną ramę nadrzędną, gdyż stwierdza, że jako oficer wojsk francuskich uczestniczący w oblężeniu Saragossy, w opuszczonym domu znalazł ten hiszpański rękopis, zawierający "historię o kabalistach, zbójcach i upiorach", a teraz właśnie przekłada go tylko z hiszpań­skiego na francuski.

W każdym razie, podstawową dla powieści jest relacja kapitana gwardii Alfonsa van Worden, który opisuje swoje przygody jakich doświadczył w czasie wielodniowej wędrówki przez góry Sierra Morena. A co najważniejsze, relacjonuje historie opowiedziane przez ludzi jakich spotkał po drodze, w tych historiach są kolejne historie kolejnych bohaterów. Momen­tami czytelnik gubi się w odróżnianiu tego kto opowiada, od tego, o którym się opowiada. Każda z przytoczonych opowieści jest na wskroś subiektywna, należy do tego kto ją opowiada, ale ponieważ jest przytaczana przez kogoś innego staje się podrzędna w stosunku do jego większej opowieści, ta z kolei staje się podrzędna w stosunku do pamiętnika van Wordena, a ten jak wiadomo, został znale­ziony przez autora i jest tłumaczony na francu­ski. Te nawarstwiające się historie otwierają perspektywy bez granic, na podobieństwo atomów budujących strukturę materii, tym bardziej, że poszczególne opowieści zbudo­wane są z pewnej liczby podstawowych ele­mentów powtarzających się w coraz to innych układach.

Wyjątkowo wyrafinowana konstrukcja "Rę­kopisu" nie jest tylko estetyczną zabawą, lecz świadomie skonstruowaną strukturą artysty­czną odtwarzającą pewną wizję świata. Świata otwartego na wszystkie strony, odsłaniającego nieskończone horyzonty poznania w czasie i przestrzeni. Kolejni narratorzy opowiadający swe historie pochodzą z różnych krajów, kul­tur, wyznają odmienne religie przy czym, historie ich rodów, przodków sięgają czasami odległych wieków, niekiedy starożytności i początków chrześcijaństwa. W ten sposób owi narratorzy stają się jak gdyby "oknami na świat" i jednocześnie spadkobiercami najróż­niejszych tradycji. Przez ich opowieści spisane pod koniec życia przez Alfonsa van Worden, albo opowiedziane przez towarzyszącego mu w wyprawie naczelnika cyganów Avadoro, poznajemy niezwykle bogaty świat kultury krajów Morza Śródziemnego: najlepiej Hisz­panię i jej prowincje - Madryt, Segowię, Gre­nadę, Kadyks, Asturię, ale oprócz tego Maro­ko, Rzym, Neapol, Maltę, Jerozolimę, Grecję, a nawet Meksyk. Przy czym opisy poszczegól­nych kultur nie są prowadzone z pozycji wszechwiedzącego obserwatora-turysty, który widzianą rzeczywistość dopasowuje do włas­nych pojęć i własnej kultury, którą uznaje za "najsłuszniejszą", lecz realizowane poprzez szczegółowe i wielostronne informacje o fak­tach, zwyczajach, zachowaniach ludzi. Inaczej mówiąc, sposób opisywania innych krajów jest sposobem znanym z wielu relacji podróżni­czych Potockiego, który zawsze dbał o to, by poznać i zrozumieć "narody które są zbiorowi­skiem ludzi, ci zaś zbiorowiskiem przeci­wieństw" i w swoich przekazach dać maksy­malnie wiele różnorodnych spostrzeżeń - "rozległą skalę odblasków, lotnych cieni, światłocieni i odcieni".

Zachowana w "Rękopisie" konsekwentnie za­sada subiektywności opowieści poszczegól­nych bohaterów sprawia, że wszystkie opisane kraje, ich kultury, wierzenia i obyczaje zacho­wują swą autonomię, równoprawność i równorzędność wobec siebie. Ta subiektywność znaczy jednocześnie nieustanną właściwie zmienność perspektywy, i co za tym idzie odrzucenie trwałej, z góry przyjętej pozycji narratora. Z tego z kolei wynika wniosek, że w świecie powieści Jana Potockiego nie ma żadnego głównego zwierzchnika, wszechwie­dzącego narratora, osądzającego która z kul­tur czy religii jest lepsza, doskonalsza czy bar­dziej prawdziwa. Panuje tu doskonały histo­ryczny relatywizm, sens i funkcja danego zjawiska zależą od kontekstu. Czasem ta sama historia opowiadana jest przez różnych boha­terów i za każdym razem co innego znaczy, dla każdego z nich ma inny sens.

Poprzez samą konstrukcję powieści, gdzie bohaterowie zjawiają się na równych prawach, autor realizuje ideę pełnej światopoglądowej tolerancji respektującą zasadę jedności przeci­wieństw. W tym sensie "Rękopis" pozostaje wyznaniem wiary w to, że takie współżycie ludzi o odmiennych tradycjach, obyczajach, sposobach myślenia, a konkretnie chrześcijan, mahometan i żydów jest możliwe. I uregulo­wane zasadą postępu cywilizacyjnego dokonu­jącego się przez doskonalenie umysłowe czło­wieka dzięki gromadzeniu wiedzy i doświad­czenia. Jest też powieść Potockiego summą jego ogromnej wiedzy historycznej wyniesionej ze świetnej znajomości pisarzy starożytnych i doświadczenia zebranego przez lata podróżo­wania oraz intensywnego przyglądania się światu. A do tego wszystkiego jest rozprawą z pozostałościami mentalności feudalnej, dla której kluczowym było pojęcie honoru owocu­jące plagą bezsensownych i permanentnych pojedynków wszystkich ze wszystkimi i wiara w upiory, czarty i inne nadprzyrodzone zjawi­ska. Tu daje autor wspaniałą antologię diabel­skich historii wziętą z nowelistyki fantasty­cznej i spokojnie odsyła czytelnika do litera­tury... nie do rzeczywistości, wszak jest niepo­kornym, ale racjonalistą i zaświatami nastra­szyć się nie pozwoli.

Dzieje powieści hrabiego Potockiego pozo­stają równie frapujące jak ona sama. Napisana po francusku, tylko w tym języku pisywał potomek najmożniejszych rodów Rzeczypos­politej, doczekała się opublikowania w róż­nych wersjach, pod różnymi tytułami, paru tłumaczeń (prócz niemieckiego i angielskiego zachowały się fragmenty wierszowanego prze­kładu Puszkina), paru plagiatów (jeden z nich skończył się w Paryżu głośnym procesem), by w połowie ubiegłego stulecia mogła być przet­łumaczona na polski przez Edmunda Chojeckiego i wydana w Lipsku w 1847 roku. Dopiero niedawno, zbiegiem szczęśliwych okoliczności odnalazły się brakujące części francuskiego oryginału, "Rękopis" został opubli­kowany we Francji w 1989 roku i skrzętnie zaliczony do annałów francuskiej literatury jako wyraz jej świetności. W Polsce po wojnie powieść ta ukazała się trzykrotnie, w 1957 i 1965 roku z komentarzami Leszka Kukul­skiego, który opracowaniu tekstu (zestawieniu różnych jego wersji, wydań, odnalezionych rękopisów) poświęcił wiele lat życia. Znana jest więc niezbyt licznym, ale za to z reguły fanatycznym wielbicielom. Tym bardziej przy­pomnienie jej przez teatr wydaje się pomysłem wspaniałym, zwłaszcza że wydawnictwa, zajęte drukowaniem hitów wszelkiej maści, nie kwa­pią się do edycji opasłego dzieła - "dla koneserów".

Powodzenie całemu przedsięwzięciu zdawał się gwarantować najlepszy w kraju zespół tea­tralny występujący niemal w pełnym składzie: 50 aktorów w 120 wcieleniach głosiły telewi­zyjne migawki, eksponujące bogate kostiumy (przytomni od razu policzyli, że to scenografia lekko licząc za miliard, czyli atrakcja sama w sobie w dobie kryzysu) oraz nazwisko reży­sera. Tadeusz Bradecki to artysta utalento­wany wszechstronnie, oprócz tego, że jest dobrym aktorem, dał się poznać jako autor jednej z najlepszych sztuk ostatniego dziesię­ciolecia - "Wzorca dowodów metafizycznych", a także jako reżyser sztuki własnej, nowatorsko odczytanego "Pana Jowialskiego" i wspaniałej "Wiosny narodów w cichym zakątku" wg Adolfa Nowaczyńskiego najsłuszniej obsypanej desz­czem nagród.

Wprawdzie parę ostatnich sezonów Bra­decki liczy do mniej udanych artystycznie, ale w końcu dyrektorowanie najlepszej polskiej scenie, scenie niemal Narodowej, to nie frasz­ka. Wiadomość, którą przekazał w "Gazecie Wyborczej" z 22.XII.1992 r.) Piotr Gruszczyń­ski, że oto "Bradecki dokonał teatralnego cudu" i "wystawił "Rękopis" we własnej konge­nialnej adaptacji oddającej nie tylko treść powieści, lecz także odwzorowującej na scenie jej skomplikowaną szkatułkową kompozycję" - postawiła piszących na baczność. W końcu sukces zdarza się rzadko w ostatnich czasach; trzeba natychmiast jechać do Krakowa. Wprawdzie słowo kongenialny brzmi lepiej niż znaczy, ale znaczy wystarczająco dobrze: równy pod każdym względem oryginałowi. Każdemu kto zna siedmiusetstronicową po­wieść szczęka musiała opaść z podziwu. Po obejrzeniu przedstawienia i przeczytaniu tego, co Bradecki napisał w programie (lepiej), a powiedział Gruszczyńskiemu w "Res Publice" (gorzej), jasne się stało, że młody krytyk wziął słowa reżysera za rzeczywistość. Gdzie indziej to się zresztą nazywa kryptoreklamą, jak tu?, nie wiem, mniejsza z tym. Ważne samo przedstawienie.

Rozpoczyna się ono katafalkiem i na nim kończy. To znaczy na trupie Jana Potockiego, który żałosnymi jękami rozpoczyna przedsta­wienie, to jego trup rozkłada się metaforycznie na teatralnym katafalku od półtora stulecia z okładem, i kończy samobójczym strzałem przerywając dziecięcą wyliczankę - deus, deus, kosmateus. Kto przeczyta esej reżysera w programie dowie się, że: "Na morzu względ­ności jedyną busolą jest trup, pewność śmierci jedyną pewnością możliwą. Trup, zimny, konkretny i kojąco sztywny, jak deska dla tonącego". Tym samym wbrew wysiłkom autora, który wymyśli kunsztowną narrację, usuwającą postać kreatora, demiurga świata przedstawionego pojawia się w tym charakte­rze na scenie on sam. I nawet rozmawiają z nim postaci, a w pewnym momencie aksamit­nym głosem Jerzego Radziwiłowicza z play­backu, przepraszam, z zaświatów, krzyknie on - "Dosyć" - niszcząc dokładnie wszech­obecny relatywizm i równoprawność poszcze­gólnych opowieści. Ważniejszy jest w tym przedstawieniu od samej powieści ten głośny strzał samobójczy; życiowa depresja autora przekreślająca jego artystyczne zwycięstwo.

Zresztą trudno powiedzieć co w tym przed­stawieniu jest naprawdę ważne. Chronologia powieści przestrzegana dowolnie, co chwila wbiega aktor mówiąc: "nazywam się tak i tak", i opowiada swoją historię, reżyser trochę ją reżyseruje dodając niezbędne rekwizyty i tea­tralne pomysły. Alfons van Worden, bądź co bądź autor pamiętnika i z tej racji opowiadacz ważny, pojawia się dopiero po dobrej godzinie, a naczelnik cyganów Avadoro, który mu towarzyszy w podróży jeszcze później. Pod postacią Jerzego Bińczyckiego zresztą, siedzą­cego na szafie, która grała w "Ślubie" Jaroc­kiego, skąd ogląda siebie jako dziecko i jako młodzieńca, gdyż jego dzieciństwo i młodość są właśnie odgrywane na scenie. Pojawia się w jego opowieściach, podobnie jak w historii matematyka Velasqueza, postać ojca bardzo autorytarnego, co pewnie ma ilustrować za­powiadaną "odwieczną relację ojciec - syn". Szkatułkowej kompozycji dopatrzeć się jednak trudno.

Przez długi czas oglądając to przedstawienie myślałam, że przeniesienie tak skomplikowa­nej struktury narracyjnej jest po prostu niewykonalne, że jest ona jak słynne bryły Pernose'a, możliwe do narysowania, ale nigdy nie dające się wykonać w rzeczywistości, bo teatr dzieje się przede wszystkim linearnie, a nie symulta­nicznie. Choć i w tej kwestii próbowano pew­nych rozwiązań z powodzeniem. Przypomniał mi się w końcu "Rękopis" sfilmowany przez Wojciecha Hassa przed laty, jakby nie było, oddający wiele z klimatu i niesamowitej atmosfery tej powieści. Głównie przez wspa­niale filmowany pejzaż surowych, martwych skał, wisielców na kołach, wnętrza starych zamków i scenografię miast. Ale nie tylko, wiadomo było jakie przygody przeżywał Zbig­niew Cybulski jako van Worden, w jakiej sprawie pojawiali się kolejni bohaterowie, jakie były między nimi relacje itd. W filmie uboższym od powieści zostało z niej jednak bardzo wiele i humoru, i fantastyki, i prawdy, i sensu.

Tu przeciwnie, z upływem czasu korowód postaci otaczał widzów z przodu, z tyłu, wcho­dził bocznymi drzwiami, a ja nie wiedziałam w jakiej sprawie tyle biegania, tumultu, pomys­łów, niekiedy zabawnych etiud aktorskich, czułam tylko swoje ciało i pustkę w głowie. I było mi dokładnie wszystko jedno czy reżyser dołączy do tego wszystkiego "Parady" tegoż Potockiego (jako teatr w teatrze), czy Jerzy Trela ukaże się jako ciotka z biustem i w papi­lotach, czy ktoś powie "Romantyczność" Mic­kiewicza, "Pieśń nad pieśniami", "Eklezjastę", fragmenty "Hamleta" i "Burzy", a Magda Jarosz ukaże się na końcu w czarnym ubraniu jako Kaspar Hauser, równie dobrze mogłaby się ukazać jako naga Albertynka z "Operetki". Przyznaję, błąd pewnie tkwi we mnie, nie potrafię nadążyć za skojarzeniami Bradeckiego, który zamiast wyreżyserować to, na co zaprasza, czyli "Rękopis znaleziony w Saragossie" reżyseruje jakiś własny esej, impresje przycho­dzące mu do głowy w związku z utworem Potockiego. Nie bardzo rozumiem dlaczego człowiek, który świetnie włada piórem, nie napisze własnej sztuki i jej nie wystawi, tylko znęca się nad świetną książką wywracając jej sensy i likwidując tym samym szansę na roz­mowę o sprawach coraz bardziej aktualnych. "Rękopis" Potockiego mógłby być doskonałą okazją do rozmowy o tolerancji, o tym, że człowiek może posługiwać się własnym rozumem bez cudzego zwierzchnictwa jakkolwiek byłoby to zadanie trudne. Że może żyć groma­dząc wiedzę i doświadczenie bez ulegania dogmatom wiary i że może dać taką szansę innym, myślącym zupełnie inaczej.

Krytyk żyje z sukcesów teatru, porażki może przemilczeć, co też bywa wymowne i nie pisa­łabym w ogóle o tym przedstawieniu, gdyby diabeł nie podsunął mi recenzji Jacka Sieradz­kiego, który zachwycony przedstawieniem stanowiącym "odwzorowanie chaosu świata" (!) atakuje publiczność za to, że niezbyt chętnie je ogląda, co z kolei zmusiło Bradeckiego do kapitulacji artystycznej i podzielenia go na dwie części łatwiej przyswajalne. Obawiam się, że i to nie pomoże, publiczność jest w stanie wytrzymać w teatrze długo pod warunkiem, że ogląda rzecz pasjonującą, zrozumiałą i logi­czną, co wcale nie znaczy uproszczoną i bez­ładną. Zresztą wystarczy sięgnąć do recenzji aby się przekonać, że ich autorzy też mieli trudności ze zrozumieniem tego spektaklu i z wytrzymaniem tych paru godzin o czym piszą wprost: "Nić spajająca delikatną konstrukcję świata Potockiego gdzieś została zagubiona, a to, co pozostało, porównać można do chaosu. Cztero i pół godzinny spektakl rozpada się na niebywałą ilość scen i postaci, których nic nie wiąże. Te koraliki czasem wielkiej urody, dry­fują w próżni, reżyser nie zdołał ich nanizać na żadną nić przewodnią, a już na pewno nie na tę, którą zawarł w programie. Chaosu albo Czechowowskiej nudy nie można stwarzać na scenie każąc aktorom bądź to działać w pró­żni, bądź nudzić się. Trzeba je precyzyjnie skonstruować. W przeciwnym razie tak nuda jak i chaos przenoszą się na widownię." (Paweł Głowacki - Tyg. Powsz., 1993 nr 1). "Całość - barwna, rozdyndana i rozhukana, wielo­warstwowa - runęła na widzów niczym roz­pędzona lawina i pochłonęła ich szaleństwem piękna i bogactwa aż przekroczyła granice wytrzymałości. (...) Podziw dla niewątpliwego wydarzenia teatralnego, dla nieprawdopodob­nego wysiłku i żarliwości wszystkich twórców widowiska jakoś trudno pogodzić z brakiem głębszego przeżycia na widowni - przeżycia utopionego w przesycie. Estetyka ma jednak swoje prawa wyboru i rygory eliminacji - musi się liczyć z psychologią odbioru i grani­cami asymilacji." (Kazimierz Kania - "Słowo" 1993 nr 15). Cytować można jeszcze długo, większość recenzji utrzymana jest w podobnym tonie, nie ma więc powodu. Najważniej­sze, że spektakl Tadeusza Bradeckiego na XVIII Opolskich Konfrontacjach "Klasyka Polska" został nagrodzony za reżyserię, ja bym dała inspicjentowi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji