Muzyka, teatr i młodzi
"Embarras de richesse" czyli "od przybytku głowa jednak boli" - tak można by najogólniej określić sytuację kulturalną Poznania w ostatnim okresie. Kto żyw zjechał z kraju i zagranicy do targowego miasta, dając po kilka lub kilkanaście gościnnych występów, a miejscowe teatry, orkiestry i zespoły najróżniejszego autoramentu również wyłaziły ze skóry, aby zaprezentować możliwie bogaty program. Koncertu Filadelfijskiej Orkiestry Symfonicznej, lipskiego "Gęwandthausorchester" i Państwowej Filharmonii w Poznaniu z udziałem Hesse - Bukowskiej i Czerny - Stefańskiej, recital Monique Haas i wieczór tańca i śpiewu w wykonaniu Barbary Bittnerówny, Witolda Grucy, Bogny Sokorskiej i Lesława Finze, występy kabaretów "Wagabunda" i "Koń", festiwal 13 oper polskich i obcych w Teatrze Wielkim, codzienne spektakle w Operetce, Komedii Muzycznej, Teatrze Satyry i dziecięcym "Marcinku", a wreszcie blisko 10 sztuk wystawionych w Teatrze Nowym i Polskim - oto tylko sumaryczny i bynajmniej nie kompletny przegląd imprez, którymi uraczono targowych gości i Poznaniaków. Nie ma się więc co dziwić, że nie zawsze i nie wszędzie bywały komplety na widowni, ale to już jest inna sprawa.
Ponieważ na muzyce dostatecznie się nie znam, a ponadto nie posiadłem jeszcze magicznej sztuki jednoczesnego przebywania w kilku miejscach, ograniczę się w moim liście do paru uwag na tematy teatralne i wydawnicze, bo właśnie w tych dziedzinach życia kulturalnego sam Poznań - poza Operą i Filharmonią - najlepiej ukazał swoje możliwości przybyszom z innych miast.
Jeżeli po premierze "Tramwaju zwanego pożądaniem", przygotowanej przez Teatr Polski na otwarcie Targów, część widzów oburzała się na Williamsa, a druga część na tych, którzy jego sztukę przyjęli z oburzeniem, to trzeba uznać, że reakcja publiczności była w sumie zupełnie normalna. Również gdzie indziej, na szerokim świecie, dzieła tego najgłośniejszego, obok Artura Millera, współczesnego dramaturga amerykańskiego niemal z reguły spotykają się z podobnym przyjęciem.
Jak wiadomo sztuki Tennessee Williamsa, począwszy od "Szklanej menażerii" z 1945 roku, a kończąc na "Kotce na gorącym blaszanym dachu" i dwóch najnowszych jedoaktówkach, wystawionych w Nowym Jorku pod wspólnym tytułem "Garden District" - z jednej strony czarują specyficzną, pełną kontrastów i fantazji poetycznością, z drugiej zaś szokują dramatycznym ujęciem wielce drastycznych problemów seksualnych i psychopatologicznych. Główni bohaterowie utworów Williamsa są przeważnie neurastenicznymi outsiderami, skrzywdzonymi przez biologicznie uwarunkowany los i normalne, lecz w swej normalności bardzo brutalne otoczenie. Takim outsiderem jest właśnie Blanche z "Tramwaju zwanego pożądaniem", kobieta, która w zetknięciu z bezlitosnym światem gubi się, rozpija, wpada w delirium, lecz do końca nie rezygnuje ze swoich marzeń i rojeń o szczęściu, trzyma się ich z niezniszczalną, wstrząsającą wobec nieuniknionej klęski, wiarą. Tę upartą wiarę, dezawuowaną nieustannie przez rzeczywistość i tę klęską narastającą z fatalistyczną konsekwencja, znakomicie oddała w poznańskim przedstawieniu Irena Maślińska. Pamiętając w każdej chwili zarówno o pochodzeniu, jak też o życiowych doświadczeniach Blanche, wyposażając ją w bogatą skalę psychologicznych barw i od:cieni, w mimozowatą subtelność, histerię, silny erotyzm, rysy nałogowej pijaczki i głęboką tragiczność - Maślińska stworzyła kreację wysokiej, rzadko u nas w Poznaniu oglądanej klasy. Jeżeli się do tego jeszcze doda, że Eugeniusz Robaczewski jako Stanley, uosobienie zwierzęco-zdrowej siły witalnej, zaprezentował widzom przekonujący typ chamskiego, lecz nie pozbawionego sympatycznych cech prostaka, jeżeli weźmie się pod uwagę, że Henryk Olszewski w roli porządnego chłopca Mitcha tchnął w graną przez siebie postać wiele ujmującej szczerości, a również reszta wykonawców w miarę swoich sił i możliwości na ogół utrafiła we właściwy ton - to trzeba całość spektaklu uznać za piękne osiągnięcie teatru i młodego reżysera Ryszarda Sobolewskiego.
Otóż i młodzi! Mając któregoś dnia kilka nęcących zaproszeń w kieszeni, nie poszedłem jednak ani na koncert słynnego lipskiego kwartetu, ani do Opery, ani na międzynarodowy pokaz mody - nawiasem mówiąc przepadam za ładnie ubranymi kobietami - lecz odwiedziłem, bez zaproszenia, klub Stowarzyszenia Architektów Polskich przy Starym Rynku, gdzie w małej salce gra Studencki Teatr Dramatyczny.
Teatr ten przechodził w ciągu trzech lat swego istnienia różne koleje - zmieniał się zespół, zmieniali reżyserzy, zmieniały lokale i... kierunki artystycznych zainteresowań i oto teraz młodzi ludzie wylądowali w rzeczonej salce, wystawiające trzy miniatury sceniczne, drukowane w ubiegłym roku w "Dialogu", a mianowicie: "Płyty" Krystyny Uniechowskiej, "U Serafina" Tadeusza Śliwiaka i "Trio absurdalne z Księżycem" Ewy Szumańskiej.
Mimo że z tych trzech miniatur właściwie tylko "Płyty" są ciekawe i wcale oryginalne, to jednak wieczór spędzony wśród młodych na przedstawieniu i potem przy pół czarnej w klubie, wywarł na mnie jak najlepsze wrażenie. Gdy się zna dosyć dobrze blaski i cienie zawodowego teatru wraz z nieodłącznymi odeń komerażami i aspiracjami niekoniecznie artystycznej natury, przyjemnie pooddychać atmosferą szczerego, niczym nie skażonego zapału, któremu ci sympatyczni, bezpretensjonalni chłopcy i te miłe, ładne dziewczęta przede wszystkim zawdzięczają swoje sukcesy. Są wśród nich tacy, juk np. Halina Stefanowska, występująca w "Płytach" czy Leopold Berkowski, grający rolę Pawła w nazbyt wyraźnie beckettowskiej etiudzie "U Serafina", którzy wznieśli się już ponad przeciętny amatorski poziom, są i inni, którzy wydają się jeszcze dosyć drewniani i nieporadni, ale w sumie cały zespolik, mimo różnic aktorskiego stażu, no i oczywiście - talentu, umiał utrzymać wieczór trzech miniatur w jednolitym, stylu, wydobywając metaforyczność utworów z chwalebnym umiarem i bez puszczania się na zbyt głębokie, a raczej pseudo-głębokie wody przesadnej "nowoczesności".
W związku z Targami z niezwykle pożyteczną i pod każdym względem celową inicjatywą wystąpiło też Wydawnictwo Poznańskie, wypuszczając na rynek księgarski spory, 150-stronicowy album o Poznaniu z pięknymi fotografiami wszystkich ważniejszych zabytków i budowli miasta oraz okolicy. Króciutki wstęp i podpisy pod zdjęciami są zredagowane w pięciu językach - po polsku, rosyjsku, francusku, angielsku i niemiecku - a cały tom w estetycznej płóciennej oprawie ze złoceniami i w efektownej obwolucie, cieszył się dużym wzięciem wśród zagranicznych i krajowych gości. Tego rodzaju wydawnictwa, oparte w lwiej części na materiale ilustracyjnym, stanowią znakomity atut kulturalno-propagandowy i dlatego był już największy czas, żeby stolica Wielkopolski, miasto Międzynarodowych Targów, otrzymała nareszcie reprezentacyjny, na europejskim poziomie utrzymany album.
Wreszcie trzeba jeszcze wspomnieć o niebywałym - niestety - ewenemencie wydawniczo-prasowym. Oto warszawski tygodnik społeczno-literacki "Orka" wystąpił, również z okazji Targów, z 16-stronicowym numerem, poświęconym całkowicie Wielkopolsce i zapełnionym niemal wyłącznie pracami poznańskich pisarzy, dziennikarzy i naukowców. Waga tego chwalebnego przedsięwzięcia jest tym większa, że inne tygodniki społeczno-kulturalne (z wyjątkiem "Nowej Kultury" z ostatniego okresu) mało i tylko sporadycznie interesują się tzw. prowincją w ogóle, a Wielkopolską w szczególności, poznański "Tygodnik Zachodni" zaś nie umie jakoś skupić wokół siebie wielu poważniejszych miejscowych piór. Tak więc "Orce" przypadła rola przeorania poznańskiego gruntu i doraźnej popularyzacji osiągnięć regionu poza jego granicami.