Artykuły

Trzeźwy balon-patriota

Jak szybko można wysupłać się z kaca? I jak najlepiej prostować nerwy o świcie? Szczerze mówiąc, stylów gry jest tyle, ilu zawodników, a wiadomo - trudna dyscyplina porannego wychodzenia z wczorajszego wygięcia ma u nas spore wzięcie. Mamy początkujących maruderów, którzy nigdy do niczego nie dojdą, i mamy starych wyjadaczy, już o szóstej zero pięć w ciemno strzelających fundamentalne gole. Są amatorzy, grywający jedynie z doskoku i profesjonaliści, żyjący tylko tym. Są długodystansowcy i sprinterzy, wspaniali styliści i bezkompromisowi turpiści, są wreszcie wirtuozi, którzy z niczego potrafią zrobić coś oraz gamonie, marnujący nawet stuprocentowe sytuacje. Słowem - jest nieźle. W porządku jest - a tu naraz staje przed nami na scenie niejaki Doalty.

Trzeba być sprawiedliwym - grany przez Piotra Cyrwusa obywatel Doalty okazał się niekwestionowanym mistrzem interesującej nas dyscypliny. Doalty, reprezentant mniejszościowej społeczności katolickiej w północnej Irlandii, bardzo nas - reprezentantów większościowej społeczności katolickiej w Polsce - zawstydził. Nie dość, że ze sprinterskiego zwarcia z wręcz niewiarygodnym kociokwikiem wychodzi zwycięsko, to na dodatek schodzi zdecydowanie poniżej magicznej granicy 10 sekund. Gdy Doalty pojawia się na scenie, bardzo mocno dzierży biało-czerwoną tyczkę geodezyjną, i słusznie ufa heroicznie wspomagającej go tyce, bo gołym okiem widać, że Doalty poszedł wczoraj cokolwiek za ostro. Mija jednak mgnienie powieki zaledwie, a na scenie już co innego widzimy. Doalty już jest świeżutki jak szczygiełek, już zasiada w ławie szkolnej i nie dosyć, że bierze udział we wzruszającej lekcji lokalnego patriotyzmu, prowadzonej przez kulejącego pedagoga Manusa (Roman Gancarczyk), to na dodatek jest to udział aktywny. Niepojęte... My jednak inaczej, nam aż tak wychodzi tylko od święta. Patrzymy na mistrza z Irlandii i zazdrość ze współczuciem pomieszana nas zżera. Czyżby więc reżyser Katarzynie Deszcz o to chodziło, by obudzić naszą uśpioną litość dla mniejszości lokalnych, niesłusznie gnębionych przez większości totalne, niesłusznie i tak straszliwie, że obywatele mniejszości zmuszeni są trzeźwieć w tempie nieludzkim? Dokładnie.

Sceniczna wizja Deszcz jest wręcz nieznośnie symetryczna. Oto przez trzy godziny z hakiem snuje się przed nami reprezentacja obywateli - jak przecież każdy człowiek - ułomnych wprawdzie, ale za to duchowo niesłychanie wyszlachetnionych, czułych na tradycję swego plemienia, przywiązanych do korzeni, kultywujących pamięć pradziadów i generalnie nie lubiących, gdy ktoś im w ich starożytną kaszę dmucha nowocześnie. Doalty pije jak smok, ale na lekcjach patriotyzmu bryluje. Manus kuleje, ale wie, co należy wykładać. Dziewczyny - sam miód szlachetności w ostrogach patriotyzmu. I jeszcze Hugh (Jerzy Grałek), czyli irlandzki Stary Wajdelota, który wprawdzie lubi czuć na swej mocarnej piersi miły chłód wiernej butelczyny, ale to mu w ogóle nie przeszkadza wstępować na kamień i wygłaszać piramidalne monologi ku piramidalnemu pokrzepieniu serc piramidalnie wiernych tradycji. Tak budująco przedstawia się u Deszcz jedna strona medalu. Druga prezentuje się - co oczywiste - znacznie mniej budująco, żeby nie powiedzieć - fatalnie. Oto źli Anglicy, indywidua ładne fizycznie, lecz niestety piekielnie brzydkie duchowo. Przychodzą, gdzie ich nikt nie zapraszał, nowocześnie mierzą starożytną ziemię i staroceltyckie nazwy przekładają na ohydny nowoangielski. Istne potwory. Zgroza i zgrzytanie zębów. Nie dziwota, że wielkie głazy, przywodzące na myśl ów mityczny, pięć tysiącleci liczący sobie kamienny krąg celtycki, najwyraźniej oburzone nieludzką postawą Anglików, wolno przesuwają się u Deszcz z lewej strony na prawą - i to same z siebie. Nie dziwota, iż w finale również niebo nie wytrzymuje niegodziwości, w związku z czym ostatnie sceny przedstawiają Irlandię w deszczu. Nie może też dziwić śmiały gest naszego dzielnego Doalty'ego. Podwędza on Anglikom geodezyjną tyczkę nie tylko dlatego, że jest jak bąk dziabnięty. On ją podwędza głównie w celu utrudnienia wstrętnych pomiarów. I rzeczywiście - wstrętne pomiary chwilowo są utrudnione. Brak tyczki skłania Owena (Bogdan Brzyski) i Porucznika Yollanda (Maciej Luśnia) do chwilowego oddania się alkoholizmowi, zaś Kapitan Lancey (Jan Monczka) najwyraźniej nie umie nad tą przełomową chwilą zapanować. W szeregi wroga wkrada się podlane irlandzką pocieszycielką zwątpienie. A Polacy na widowni Kameralnego nie śpiewają: dał nam przykład dzielny Doalty, jak zwyciężać mamy, nie pieją, albowiem śpią. Drzemią, bo już więcej nie idzie wytrzymać.

Nie idzie wytrzymać, bo już się nie da oglądać przedstawień, których jedyną - czyli dokładnie żadną - racją bytu jest wyłącznie szlachetność przesila. Już dłużej nie sposób obcować z załzawionym, do imentu różańcowym aktorstwem dobitnie czcigodnym, z rozmodloną reżyserią, wciąż reanimującą nastroje Wozu Drzymały, Placówki oraz Reduty Ordona, wreszcie ze scenografią i muzyką, które każą padać przed sobą na kolana najwznioślejszego uduchowienia. Doprawdy, już nie sposób zdzierżyć przedstawień, które takim lub innym mniejszościom czynią przysługę ściśle niedźwiedzią. A poza tym - niech się szanowny Doalty tak nie popisuje przed nami. Sławomir Mrożek przypomniał ostatnio wręcz genialnie aktualne Tomasza Jastruna - wzdęcie godnościowe. Otóż, niechaj Doalty wie, że jak się z porannego wygięcia wychodzi, tak się wychodzi, grunt -że się wychodzi. Natomiast ze wzdęcia godnościowego można nie wyjść w ogóle. I wtedy wygląda się dokładnie tak głupio, jak Doalty na deskach Starego. Jak balon, który wytrzeźwiał, bo ojczyzna wezwała.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji