Artykuły

Drugie przyjście dancingów

"Consensus" - piosenki Jana Kantego Pawluśkiewicza na Scenie przy Pompie Teatru im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

"Małe kino w Camerino..." - tak w niedzielę śpiewali o zmierzchu na mikrej "Scenie Przy Pompie" w zaułku przy placu św. Ducha w Krakowie. Czterech ich było. Trzech dużych już, ale chyba wciąż jeszcze chłopców. Ciemne spodnie, białe koszule, czasem okular czarny na oczach, czasem dymiący papieros w zębach, czasem łyk czerwonego wina. No i ten najstarszy. Siwy pan rozczochrany z tak niespotykanie gustowną precyzją, z jaką falują szaty aniołów zamarłych na sklepieniach barokowych kościołów. Gdzie właściwie leży Camerino? W Toskanii?

Rafał Dziwisz, Tomasz Wysocki, Tadeusz Zięba i czwarty - Jan Kanty Pawluśkiewicz - śpiewali pieśni, które czwarty skomponował do słów Leszka Aleksandra Moczulskiego, słów pana też siwego, lecz z włosami w porządku godnym ascezy naw romańskich. Leszek Aleksander Moczulski był tam, na widowni zaułka. Siedział pod pięknym, kilkusetletnim pniem, sączył jakąś przeźroczystą wilgoć, zniechęcał ćmę, co wciąż myliła jasność jego głowy z jasnością lampy, najwyraźniej podziwiał szal Jana Kantego Pawluśkiewicza, kontemplował to legendarne sukno czarne i w pasy barwy popiołu, przymykał oczy, słuchał... Ciekawość, czy sam siebie pytał: cóż ci to, Leszku Aleksandrze, do białej głowy strzeliło, by w słowie uwieczniać bezimienne kino w Camerino, mieścinie tak widmowej, że nie ma pewności, czy realnie tkwi na ziemi realnej?

Biedne kino (ekran to pewnie tylko strzęp prześcieradła) w dziurze gdzieś na końcu świata już raczej nie naszego i w czasie już od lat nie naszym. Jakiś wieczny mus wędrowania nie wiadomo skąd do nie wiadomo dokąd, mus wyrosły na lęku przed prawdą, że bezruch to koniec. Noc? Zamierzchła noc? Tak. Jakiś zmierzch nad czarną taflą mazurskiego jeziora, jakieś ciepło nad lipcowymi Wigrami w dawno gdzieś przepadłej świetlistej epoce dancingów. Więc może i miłość wakacyjna? Owszem. Tam orkiestra karbuje jakąś powolność taneczną, a tu twe powłóczyste spojrzenie ku blondynie sunie nad majonezami nieodwracalnie żółknącymi o 3 nad ranem. Skąd u Leszka Aleksandra Moczulskiego aż taka czułość dla światów i smaków, co dziś mają już tylko barwę pasów szala Jana Kantego Pawluśkiewicza?

Tak, nieprzeliczone pytania szły w niedzielę przez zmierzch zaułka przy placu św. Ducha. Pytania o cudowny romans w nocnej restauracji bez nazwy, o szare życie w widmowym mieście na krawędzi realności, o marzenia nie do spełnienia i tęsknoty z mgły, klecone w kinie, w którym nikt nigdy nie był. Trochę smutku, szczypta lekkości, okruch tanecznej frenezji, a wszystko tym samym duchem wymoszczone - duchem spokojnego oglądania się za siebie, patrzenia bez lęku na niknące twarze czasu przeszłego dokonanego. Skąd u tych trzech starszych panów - trzech, bo prócz Pawluśkiewicza i Moczulskiego w całości maczał swe pianistyczne palce maestro Jan Jarczyk, autor pysznie dancingowych aranżacji na odśpiewywanej w zaułku płycie "Consensus" - skąd się u nich wzięła ta podatność na cierpkie smaki męskiej nostalgii?

Nieprzebrane pytania sunęły przez zmierzch. Piosenka po piosence, wspomnienie po wspomnieniu, zdumienie po zdumieniu, że to wszystko już tak dawno było... Szły pytania, ale też każde jakby samo do własnej swej, zupełnie zbędnej pilności się uśmiechało, jakby samo siebie niwelowało kontrpytaniem: a po diabła ci wiedzieć, dlaczego oni pamiętają i wspominają akurat to, a nie co innego? Zaiste - co tu może zmienić odpowiedź? Przecież dobrze jest, dobrze, bo cicho, dobrze i wystarczająco, gdy się tylko słucha cudzej pamięci i trzyma palec na własnych wargach, które winny zostać nieruchome. Co kruchemu kinu w Camerino przyjdzie dziś z twego nachalnego pytania o stary repertuar?

Niechaj wystarczy, że było, jak było. Pawluśkiewicz, Moczulski i Jarczyk dali godzinną opowieść o mądrości przyglądania się wszelkim stratom, które były nieuchronne. I niech wystarczy, że tegoroczna, szósta już edycja wakacyjnych spotkań na "Scenie Przy Pompie" układa się w szereg zmierzchów nostalgicznych. Marta Bizoń śpiewała pieśni neapolitańskie, Mirosław Czyżykiewicz - wiersze Brodskiego i Gałczyńskiego. W najbliższą sobotę Magdalena Sekuła odśpiewa własną wersję arcydzieł Przybory i Wasowskiego, a w niedzielę za dwa tygodnie Grupa Rafała Kmity raz jeszcze powtórzy songi o czasach i miejscach, kiedy i gdzie nasz fatalny trencz dzisiejszy był jeszcze cudownym szynelem. Tak, nie pytajmy. Niech wystarczy, że będzie, jak było. To dużo, bo kto dziś w teatrze jeszcze chce przypominać, że wielki smak świata to - jakby rzekli Lowry i Grzegorzewski - powolne ciemnienie malowideł świata?

Jeden starszy, siwy pan siedzi pod pięknym, wiekowym pniem, sączy wilgoć, zniechęca ćmę, podziwia szal i słucha. Słucha jak trzech chłopców i drugi starszy, siwy pan z szalem czarnym i w pasy barwy wystygłych popiołów śpiewają oto jego frazy o światach i smakach dawno utraconych. A trzeci starszy pan, maestro brzmień dancingowych? Na drugiej półkuli, gdzieś w Kanadzie, pewnie śni czas dzieciństwa, śni o pierwszej procy. I to naprawdę wystarcza. Camerino nie leży w Toskanii. Camerino jest w głowie pamiętającej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji