Artykuły

...Pan Bóg kule nosi (fragm.)

OSTATNIO nie pisuję recenzji teatralnych. Ale piszę o tea­trze. Piszę również o życiu. I o życiu teatrem, i o teatrze w życiu. Rzadko w minionym roku komplementowałem teatry, zwłaszcza wrocławskie, które są mi najbliższe. Czując się za nie jakoś współodpowiedzialny, poświęcam im najwięcej krytycznej uwagi. Wśród nich zaś Teatrowi Polskiemu. To teatr o największym potencjale, skupiający najlepszych aktorów Wrocławia. Od lat tak bywało, że gdy w Polskim działo się do­brze, o całym życiu teatralnym miasta mówiło się dobrze, złych zaś sezonów na tej prestiżowej scenie nie rekompen­sowały w potocznej opinii udane pre­miery w pozostałych teatrach. Nie jest to pewnie słuszne, ani sprawiedliwe, ale tak po prostu jest.

Kiedy więc bardziej czepiam się Tea­tru Polskiego niż innych, to nie dlatego, że wziąłem na kieł młodego Bunscha, ani dlatego że przygotowuję grunt pod triumfalny powrót z Ameryki do Wro­cławia starego Brauna, tylko dlatego, że spodziewam się, spoglądając uważnie na ten właśnie teatr, zobaczyć i zrozumieć najwięcej. Co zatem widzę, patrząc osta­tnio na Teatr Polski? Widzę przede wszy­stkim

ZERWANE WIĘZI

z życiem. Spostrzeżenie to dotyczy za­równo związków z tradycją, jak ze współczesnością. Przykładem takiego zer­wania więzi z tradycją może być osta­tnia fredrowska premiera na dużej sce­nie.

Fredro to jeden z kilku naszych auto­rów, których sztuki powinny być stale obecne w repertuarze. Najlepsze jego komedie są kwintesencją tego, co naj­wartościowsze w tradycji gatunku. Są demonstracją sarmackiego humoru, ko­palnią wiedzy o naszych przodkach, ich obyczajach, zaletach i wadach, a może nade wszystko, są pokazem barw, gięt­kości, wyrazistości i urody polskiego ję­zyka, sztuki wersyfikacji, w której Fre­dro posiadł wyjątkową biegłość.

Komediami Fredry można się rozkoszo­wać niczym starym winem, można się nimi bawić, można wzruszać. Są one dzisiaj swoistą świętością. I wcale nie jest już takie dziwne, że "Zemstę" czy "Pana Jowialskiego" skłonni jesteśmy wyliczać jednym tchem obok "Dziadów", "Kordiana" czy "Wesela", wpisując je ra­zem na listę kluczowych arcydzieł pol­skiej literatury dramatycznej, choć kie­dyś dalibyśmy tym dowód braku taktu i wyczucia. Po latach zarówno patetycz­ne dramy narodowe, jak i fredrowskie komedyje mają dla nas podobną war­tość jako korzenie naszej tożsamości.

Bez zakorzenienia w konkretnej trady­cji trudno mówić o tożsamości człowie­ka. Wykorzenienie kulturowe to decydu­jący moment dezintegracji człowieka, ro­dziny, społeczeństwa, narodu. Trudno zatem wprost przecenić znaczenie tradycji w kulturze. Tradycja to tkanka łączna kultury. Bywa wszakże i tak, że tradycja jest obciążeniem, krępującym kafta­nem, przyczyną konserwatyzmu, hamul­cem postępu. Ano bywa, i dlatego nasz stosunek do tradycji jest zmienny, oscy­lujący między skrajnościami. Te skrajno­ści, to zdecydowany bunt lub niewolni­cza uległość. Dla niektórych tradycja jest niedoścignionym wzorcem, normą, regu­łą, zasadą. Dla innych tradycja jest po­przeczką, którą trzeba przeskoczyć, tram­poliną, od której trzeba się odbić, wyzwaniem, wobec którego trzeba się jakoś znaleźć, sprzeciwić, odpowiedzieć wła­snym głosem. Jedni i drudzy wchodzą wszakże w czynny związek z trady­cją. Ta dynamiczna aktywność i zróż­nicowany stosunek do tradycji warun­kują równowagę oraz rozwój tak społe­czny, jak kulturowy. Załamanie następuje, gdy wobec tradycji stajemy się obo­jętni.

I oto właśnie wrocławska fredrowska, premiera demonstruje, jak wątłe stają się nasze, związki z tradycją, kulturowy­mi i narodowymi korzeniami. "Mąż i żona." w Teatrze Polskim, w niezłej doprawdy obsadzie, uprzytamnia zanik dosyć przecież elementarnej wra­żliwości aktorów na fredrowski wiersz, na tę przez tylu opiewaną ojczyznę-polszczyznę, na urodę tego strumienia mo­wy wiązanej w barwne bukiety, na ryt­my sterujące ruchem scenicznym, kro­kiem, oddechem aktora i widza. Śred­nie i młode pokolenie aktorów nie ma chyba do tego "słuchu". A co w za­mian? Jaki bunt, opozycja, świętokradz­two? Żeby! Ale nie widać, ani słychać buntu ni opozycji, ni świętokradztwa. Skądinąd nie można powiedzieć iż przedstawienie zostało przez aktorów sfuszerowane. Jeden z monologów Elwiry zo­stał nawet przez Grażynę Krukównę wykonany brawurowo. Ale to przedstawie­nie "Męża i żony" jest o niczym. Każdy z wykonawców powołał do istnienia do­syć wyrazistą postać. Postaci te nieźle wykonują monologi, słabiej kontaktują się w dialogach. Wchodzą w różne dosyć stereotypowe komediowe kolizje, sytua­cyjne i ;słowne (w tej drugiej materii wykorzystano zaledwie cząstkę możliwości. Ale wszystko układa się w dosyć banalny standard. Od sytuacji do sytu­acji. Od dowcipu do dowcipu. Brakuje tej drobiny szaleństwa potrzebnego prawdzi­wej komedii, łyku szampana. I braknie Stylu!

Przedstawienie jest - jak to się teraz mówi - profesjonalnie obstalowane i profesjonalnie zrobione. Zrobione, bo jest zapotrzebowanie na klasykę,: bo szkoły się domagają, bo młodzieży się przyda, bo w ogóle i w szczególe, jak najbardziej, owszem, a jakże... Wszyscy w zasadzie chcieli dobrze, a Fredro na trupa ubity.

Klasyką, lecz z naszego stulecia, doty­kającą doświadczeń politycznych i społe­cznych bardzo charakterystycznych dla mrocznego, pierwszego półwiecza, jest sztuka Odona von Horvatha "Opowieści lasku wiedeńskiego". Nie wiem, jakiemu zbiegowi przypadków, sztuka ta zawdzię­cza premierę w Teatrze Polskim, wiem wszakże, że została ona zrealizowana

BEZ SŁUCHU NA RZECZYWISTOŚĆ

Zupełnie nie rymuje się z naszymi cza­sami, z naszą wrażliwością, zainteresowaniami, potrzebami.. Szczególnie obojętna jest ona chyba młodzieży...Zdarzyło się w każdym, razie, że 24 stycznia, gdy szedłem na przedstawienie, natknąłem się pod teatrem na młodą inteligentną panienkę z własnoręcznie sporządzonym transparen­tem. Zgłaszała nim protest przeciwko bez­myślności w teatrze, brakowi dobrego smaku i krytycyzmu.

Protest panienki został sformułowany radykalnie. Nie można jednak powiedzieć, iż nie ma podstaw. Odnotujmy tedy ten fakt dla potomnych. Zwłaszcza, że w mo­jej przytomności była to chyba pierwsza pikieta pod teatrem we Wrocławiu. To bardzo optymistyczne wydarzenie. Oto ktoś jeszcze teatr traktuje poważnie!

Zazdroszczę tej pannie. Ja też traktuję teatr poważnie, ale z transparentem u wejścia nie stanę. Nie mam już tej pe­wności siebie, młodzieńczej bezwzględnoś­ci i odwagi w radykalnym formułowaniu sadów. Gdy oglądam takie "Opowieści lasku wiedeńskiego", nie ogarnia mnie szlachetny gniew. Ogarnia mnie żal z po­wodu zmarnotrawionej energii, inwencji, tworzywa. Wszak widać, że przedstawienie nie zostało pomyślane jako oszustwo ani demonstracja złego gustu. Montowano wielopłaszczyznowe widowisko z rozlicznymi niuansami. Melodramat unurzany w pastiszowym sosie. Komedia, tra­gedia, śmiech, ironia, satyra, aluzje, cu­dzysłowy, wielokropki... Tyle tego pomy­ślano. Cóż z tego, kiedy prawie wszyst­ko inaczej funkcjonuje, niż zamierzono. Scenografia wydaje się pretensjonalna, satysfakcjonująca samą siebie, taka po­wiedzmy, samoscenografia (analogia do samogwałtu). Muzyka już w pierwszej scenie zagłusza wszystko - taka to, po­wiedzmy, samomuzyka. Balet zaś jakby nie balet, choć jak na balet dosyć roz­śpiewany. Aktorstwo zaś w tym przed­stawieniu to na pewno dobrej klasy samoaktorstwo.

Większość wykonawców odwaliła tu, kawał roboty. Spoglądałem na niektóre propozycje ze szczerym podziwem. Przed­stawienie okazało się wielką wystawą aktorstwa, prezentacją kilku szkół, dokumentacją warsztatowego bogactwa, giełdą indywidualności. Ze szczerym za­chwytem patrzyłem na Danutę Balicką, królującą na tej scenie, podziwiałem uta­lentowaną debiutantkę Aleksandrę Śmiej-czak-Kościelniak, i wcieloną w jędzę Igę Mayr. A jaki pyszny był Ferdynand Ma­tysik, i Igor Przegrodzki. i Zdzisław Sośnierz, i Edwin Petrykat, i Stanisław Melski. A jak prosta, a skuteczna okazała się koncepcja roli zaproponowana przez Pawła Okońskiego, jakie zaś efektowne wejście miał Krzysztof Dracz. Mógłbym tak wymienić wszystkich bez mała, bo wykonawcy skutecznie postarali się wy­kazać, że są inteligentnymi, wartościowy­mi, sensownymi aktorami w niemądrym, bezwartościowym, szmirowatym przedsta­wieniu bez sensu.

Dosyć to straszne, gdy przedstawienie pomyślane przecież nie tylko jako ko­mercyjna rozrywka, ale z pewnymi aspi­racjami intelektualnymi, tak nudzi i nu­ży, że trudno na nim wysiedzieć. Pikie­tującą panienkę musiało ucieszyć, że podczas antraktów sporo publiczności ewakuowało się z teatru. Jako widz na służbie nie mogłem sobie na to pozwolić.

Znowu mamy ciekawe czasy, a w te­atrach nudę. Może to prawidłowość. Choć tutaj dostało się akurat Teatrowi Pol­skiemu, nie on jeden sprawia wrażenie, jakby utracił słuch na otaczającą rze­czywistość. Jakim głosem powinien prze­mówić, by odzyskać łączność z życiem? Kto, jak i do kogo powinien mówić ze sceny, aby to była żywa mowa, a nie fałszywa- deklamacja? Może na ten temat coś wie lub przeczuwa owa pikietująca panienka?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji