Zapowiadało sie nieźle...
Mimo iż na frontonie płockiego teatru obok wielkiego napisu: "Pornografia" umieszczono dopisek "tylko dla dorosłych" - na przedstawieniu, które widziałem, salę wypełniała niemal wyłącznie młodzież.
No cóż, czasy są takie, że - na prowincji zwłaszcza - mało kto daje się dziś skusić ofertom teatrów, nawet jeśli poparte są tak, wydawałoby się, atrakcyjnym tytułem. Naszymi przybytkami Melpomeny zawładnęła szkoła - i to nie tylko gdy idzie o widownię. Szkoła czy, inaczej mówiąc, szkolne myślenie przejawiające się w tendencji do upraszczania spraw nieprostych, do postrzegania rzeczywistości w kategoriach czarne-białe dotyczy przecież także sceny: reżyserskiej interpretacji tekstu czy aktorskiego myślenia o roli. Niema co kryć, że taki stan rzeczy wielu twórcom odpowiada: bez większego wysiłku można liczyć na poklask młodzieżowej widowni. A że krytycy będą kręcić nosem? Kogo tak naprawdę obchodzi ich zdanie?
Grzegorz Sobociński, reżyser płockiego przedstawienia, był na jak najlepszej drodze, by się z tego schematu wyrwać. Wziął dobry tekst w zręcznie prowadzonej scenicznie (vide: inscenizacja w T. Ateneum) adaptacji Andrzeja Pawłowskiego. Obsadził, jak można było najlepiej (dwie najważniejsze w "Pornografii" role -Witolda i Fryderyka - powierzył doświadczonym aktorom: Zygmuntowi Wiadernemu i Jerzemu Bieleckiemu). Ładnie prowadził początkowe sekwencje spektaklu, nieźle sobie radząc z przestrzenią (mimo iż, moim zdaniem, "Pornografia" lepiej sprawdza się w niewielkiej, kameralnej sali typu Scena 61 w Ateneum niż na wielkiej, "nieteatralnej" scenie teatru płockiego). Wydawało się, że wszystko będzie dobrze. Że powstanie przyzwoite przedstawienie, którą w naszych dyskusjach nad przyszłością teatru będzie argumentem za tym, iż na tak zwanej prowincji zdarzyć się mogą rzeczy ciekawe. Nagle jednak w reżysera wstąpił diabeł i postanowił poszaleć. Zdarzyło się to akurat w momencie, gdy na scenę wkraczał adorator Heni, mecenas Wacław. Ten "arystokratycznie wydelikacony" i "rasowy" wedle słów Gombrowicza, mężczyzna w wydaniu płockim nosi się i zachowuje z wdziękiem sycylijskiego mafioso. Reżyser co nieco tu "nawymyślał" (skąd w ręku Wacława gitara i po co wokalne popisy a la Julio Iglesias?), ośmielony przez Sobocińskiego Krzysztof Czekajewski dołożył swoje i w ten sposób śmiech publiczności zamienił się w bezmyślny rechot.
Po raz drugi zły duch zaczął psocić w chwili, gdy reżyser zabierał się do pracy nad sceną przedstawiającą pantomimiczno-teatralne "eksperymenty" Fryderyka z udziałem Heni i Karola. U Gombrowicza owe erotyczno-intelektualne igraszki kończą się, jak wiadomo, na obnażeniu kolana, Sobociński zaś idzie na całość. Zgromadzonym na widowni nastolatkom zatyka, co prawda, dech z wrażenia, takie potraktowanie sprawy skutecznie odwraca jednak uwagę od filozoficznej warstwy utworu, kwestii kryzysu wartości, upadku norm i autorytetów, opozycji między Starym i Młodym, Wyższością i Niższością itp., rzecz całą sprowadzając do tego, "żeby Heńka z Karolem..." Dwie niewielkie łyżki dziegciu psują skutecznie smak tej inscenizacji, która miała szansę na sukces. Przede wszystkim za sprawą dobrej, powściągliwej gry duetu Wiaderny-Bielecki, delikatnie i nie bez autoironii budujących postaci Witolda i Fryderyka. Także dzięki zapałowi i ochocie do pracy - coraz rzadsze to na naszych scenach zjawisko - pozostałych wykonawców. Wreszcie dzięki życzliwemu zainteresowaniu publiczności, która - tego dnia przynajmniej - miała wyraźną ochotę słuchać. Reżyser do końca nie zaufał nikomu: ani Gombrowiczowi, ani aktorom, ani widzom. Popełnił błąd. Koszty tej pomyłki zapłacić musieli wszyscy.