Artykuły

Ostatni Mohikanin?

Smutny to był wieczór. Kró­lowi Wenedów, Derwidowi, nie udało się zagrać na złotej harfie, a reżyserowi nie udało się poruszyć strun naszych uczuć. Obaj przegrali: i król, i reżyser.

Przez dwie i pół godziny po scenie Teatru Nowego snują się smutni aktorzy o zaciętych w wyrazie twarzach (uśmiechną się dopiero na koniec, śpiewa­jąc piosenkę "Śmiech jest za­bójczą bronią"). Reżyser za­mknął postacie w twardych skorupach ról, a może raczej póz. Gwinona (Hanna Chojnac­ka), królowa Lechitów, to czar­ny charakter, w skórzanym, czarnym oczywiście, płaszczu; Lilla Weneda (Brygida Turow­ska) to z kolei biała, szlachetna dziewica, w zwiewnej, białej sukieneczce; król Lech (Janua­ry Brunov) to zniewieściały mąż z trzydniowym zarostem i długimi włosami, a Święty Gwalbert (Jerzy Karaszkiewicz) - w programie przerobiony na "Gwalberta zwanego świętym" - frywolny księżulo. Podobny­mi określeniami można by ob­darzyć pozostałe postacie - wszystkie z nich powielają wytarte i martwe już kalki. Nie po­magają różne udziwnienia wprowadzone przez reżysera: ani sugerowanie, że Gwinona jest lesbijką, ani okulary noszo­ne przez wodza Wenedów, ani frak i melonik, w które ubrany jest misjonarz Gwalbert. Świad­czą raczej o tym, że ktoś tu chce być na siłę ekscentryczny.

Postacie w tym przedstawie­niu nie rozmawiają ze sobą. Stojąc twarzą do rampy recytu­ją swoje kwestie przed publicz­nością. Nie ma między nimi żadnych relacji. Królowa Gwi­nona krzyczy co chwila, nie dlatego, że ma ku temu jakieś powody, ale dlatego, że jest czarnym charakterem. Lilla Weneda roni łzy prosząc o uwolnienie swojego ojca nie z powodu wielkiej miłości jaką go darzy - po prostu musi: na głowie ma przecież upięte bia­łe kwiatki (nie lilie z resztą).

Jak na rock-operę przysta­ło, co jakiś czas raczeni jeste­śmy ostrymi rockowymi ka­wałkami. Wokalne popisy Brygidy Turowskiej kończy prawie zawsze, uniesiona do góry - w geście triumfu - dłoń. Najlepiej zapada jednak w ucho, piosenka sepleniącej wieszczki Rozy (Celina Mu­za), która zwracając się wprost do publiczności śpie­wa: "Trupy, moje trupy". Brzmi to doprawdy bardzo autoironicznie.

Choć z programu przedsta­wienia wynika, że reżyser pró­buje przemycić w nim "wzniosła idee" - streszcza­jącą się w słowach: "Nie ma takiej idei, dla której warto by zabić jednego niewinnego człowieka" - z samego spek­taklu wcale to nie wynika. Tak naprawdę nie wiadomo dlaczego Adam Hanuszkie­wicz zdecydował się na insce­nizację napisanej w roku 1839 "Lilly Wenedy" i to jako rock-opery. Czyżby jedynym powo­dem było to, że jest - jak sam o sobie pisze - "ostatnim Mo­hikaninem polskiej klasyki"?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji