Artykuły

Aktor i aktor

Z Marcinem Rychcikiem działdowianinem, aktorem, wokalistą, autorem książki o Romanie Wilhelmim zatytułowanej "I tak będę wielki" rozmawia Wiesław Hagedorny.

- Kiedy rozmawiam z artystami pochodzącymi z małych miast, zastanawia mnie zwykle pojawiający się wątek nieprzystosowania w środowisku rówieśników, którzy mieli inne zainteresowania. Czy pan także czuł się w Działdowie nieprzystosowany?

- To nie było tak. Swoje dzieciństwo wspominam ciepło. Przez cały czas czułem w sobie jakąś nieokreśloną siłę, nie wiedziałem, skąd ona pochodzi i czego może dotyczyć. Nie odkryłem w sobie jednak żadnych zdolności poza tym, że dobrze grałem w piłkę nożną. Koledzy mi podawali piłkę, bo wiedzieli, że zrobię z niej najlepszy użytek. W Działdowie czułem się bardzo dobrze, ale wiedziałem, że nic nie zrobię. Zresztą to był rok 1987, niewiele się działo, w domu kultury śpiewały dwie osoby, nie było kontaktu ze światem. Sytuacja zupełnie odmienna niż dzisiaj. A gnało mnie do świata. Przed 15 laty Warszawa była wielkim światem.

- Jak pan odnalazł siebie tam w Warszawie?

- Właściwie nie było jakiegoś przełomu, jednorazowego aktu, Wyjechałem z Działdowa w wieku 15 lat, żeby zawodowo trenować koszykówkę, miałem jednak szersze zainteresowania. Zacząłem chodzić na przedstawienia teatralne, słuchałem muzyki, to się przerodziło w fascynację. Poszedłem na spektakl "Metro" reżyserowany przez Janusza Józefowicza. Po pierwszym akcie byłem już na zapleczu, okłamałem kobietę, która pilnowała wejścia za kulisy, że jestem dziennikarzem umówionym na wywiad z Józefowiczem. Nawet nie wiedziałem jak on wygląda. Wszedłem do jego garderoby, siedział tam z jakąś panią. Mówię, że chciałbym rozmawiać z panem Józefowiczem, a on się rozgląda, patrzy pod biurko i oświadcza, że Józefowicz przed chwilą tu był. Oczywiście wszystko się wydało. Powiedziałem mu, że jestem zachwycony przedstawieniem i chcę wziąć w nim udział. Spodobał muł się wyraźnie mój entuzjazm i to, że w dwóch zdaniach wyraziłem to, co się w mojej duszy kłębi. Skierował mnie na przesłuchania do Janusza Stokłosy.

- Czyli wystarczyło dotrzeć do Józefowicza, żeby dostać się na scenę...

- Nie, nie, tak łatwo się to nie odbywa. Janusz Stokłosa po przesłuchaniu mnie, a śpiewałem wtedy jakąś piosenkę Presleya, stwierdził, że jeszcze nie nadaję się na scenę. Posłał mnie na warsztaty prowadzone przez Elżbietę Zapędowską, znaną dzisiaj wszystkim z "Idola". Pani Ela przez pół roku nie zwracała na mnie uwagi. Czasem mówiła, że fałszuję, jestem pusty w środku, po prostu wydmuszka. Aż nagle zaśpiewałem "Modlitwę" zespołu Dżem, piosenkę, z którą się utożsamiałem. Wtedy Zapędowska poleciła mnie do spektaklu. Józefowicz powiedział, żebym sam sobie znalazł miejsce w przedstawieniu. Nikt z 40-osobowego zespołu nie podał mi ręki. Oni stanowili bardzo hermetyczne środowisko, pracowali razem, żyli ze sobą, mieszkali, wszystko to się kotłowało we własnym sosie. Kiedy tam przyszedłem wrócili świeżo z Brodwayu. Po, raz pierwszy zetknąłem się z własną bezsilnością, nie potrafiłem skruszyć tej ściany obojętności, bo tak wspominam pierwsze lata występów w "Metrze". Każda scena to byt stres, nikt nie powiedział mi, co mam zrobić. Ale mam także przyjemne wspomnienia. Zaczynałem od małej rólki, właściwie od statystowania. Śpiewałem do bocznego mikrofonu, nawet mnie nie było widać. Potem śpiewałem także solowe piosenki, choćby "Kontrabas", ale koledzy nie pozwolili mi rozwinąć skrzydeł i zagrać żadnej z wiodących ról.

- Rozumiem, że odebrał pan od kolegów lekcję życia, ale o obsadzie spektaklu decyduje głównie reżyser. Jak Janusz Józefowicz postrzegał pana?

- Kiedy miał okazję, przyglądał się mi, czasem czułem na sobie jego wzrok. Był to rodzaj zaciekawienia. Nigdy jednak nie zaproponował mi niczego konkretnego, być może nie widział mnie na scenie.

- Jeszcze grając w "Metrze" dostał pan główną rolę, Jima Morrisona w spektaklu "Jeździec burzy" w teatrze Rampa. Jak to się stało?

- Poszedłem na casting i zostałem zaangażowany.

- A jak odbyło się pożegnanie z "Metrem" i Januszem Józefowiczem?

- Nie usłyszałem słowa dziękuję. Po 7 latach grania. Janusz Józefowicz miał informacje z pierwszej ręki, że spektakl "Jeździec burzy" odnosi

sukcesy. Nie umiał chyba sobie tego wszystkiego poukładać w głowie. Oto ak tor z jego spektaklu, niedoceniany, nagle dostaje główną rolę i odnosi sukces. Wypowiedział wtedy słowa, których nigdy nie zapomnę: "Idź sobie robić karierę w Rampie". Myślę, że był to przejaw jakiejś bezradności z jego strony, nie bardzo potrafił ogarnąć tę sytuację. Nie usłyszałem od niego słowa dziękuję, chociaż oddałem "Metru" kawałek mojego życia, wiele pracy i emocji. Wyszedłem z teatru może nie w gniewie, ale w stanie wzburzenia. Przedtem wziąłem swój kostium i to był mój ostatni kontakt z "Metrem".

- Skąd u pana fascynacja Jimem Morrisonem?

- Teraz powiem może banał. Każde pokolenie odkrywa twórczość takich ludzi jak Jim Morrison na swój sposób. Myślę, że dotyka ona spraw iniwersalnych i nieprzemijalnych. Nawiązywał on zresztą do takich wielkich poetów, jak Rimbaud i Baudelaire oraz filozofa Nietzsche. Także jego dorobek muzyczny jest już klasyką. Każdy odkrywa w jego dokonaniach coś dla siebie. Na początku moje zainteresowanie Morrisonem było dosyć powierzchowne. Potem zacząłem się wgłębiać w jego twórczość. Chciałem wiedzieć, co mówię na scenie. Do dzisiaj odkrywam go na nowo, właściwie każdego dnia. Jest on jednym z niewielu poetów rocka, obok niego można jeszcze wymienić Johna Lennona. Morrison był za życia opacznie rozumiany, a kierowały nim dobre i słuszne intencje, żeby potrząsnąć światem.

- Co według pana jest nieprzemijającego w Jimie Morrisonie?

- Sądzę, że poszukiwanie samego siebie, dążenie tak bardzo mi bliskie, docieranie do pokładów świadomości, które są gdzieś w nas, czasem ukryte, przysypane popiołem. Określiłbym to jako stałe dążenie do prawdy o sobie i świecie.

- Spektakl "Jeździec burzy" okazał się wielkim sukcesem. Czy nie miał pan ochoty, żeby pokazać tym wszystkim, którzy nie wierzyli w pana, gest Kozakiewicza?

- Było we mnie coś takiego. Wiele osób z różnych środowisk, które dowiedziały się, że dostałem rolę Morrisona pukało się w czoło, albo niezbyt dyskretnie ironicznie uśmiechało w mojej obecności. "Będziesz grał Jima Morrisona? Człowieku, do tego trzeba mieć osobowość..." - takie komentarze słyszałem. Bardzo chciałem udowodnić swoim wrogom, że potrafię i to zrobię. Przede wszystkim jednak chciałem to udowodnić samemu sobie.

- Czy ta rola jest dla pana przełomem w karierze?

- Zdecydowanie tak. Teraz szukam swojego miejsca na proscenium, a nie gdzieś w chórze lub z halabardą w ręku. W spektaklu "Jeździec burzy" przez 2 i pół godziny nie schodzę ze sceny, uwaga widza koncentruje się na mnie.

Wymaga to niezwykłego napięcia uwagi. Mam świadomość, że moja kreacja jest konfrontowana z wizerunkiem postaci, którą każdy ma w sobie wyrytą. Nie staram się, żeby użyć kolokwializmu, małpować Morrisona. Chciałem, żeby to był mój taniec, mój gest, moja przekręcona głowa w lewą stronę, moja fryzura, moje skórzane spodnie, chociaż trudno się wyzwolić z tej ikony. W jakimś stopniu naśladownictwo musi zaistnieć, ale sadzę, że zadziałał mój filtr i to jest mój Jim Morrison.

- Oprócz sukcesu w teatrze Rampa dat się pan ostatnio poznać jako autor książki o Romanie Wilhelmim "I tak będę wielki". Skąd u pana, młodego aktora, wziął się tupet, żeby napisać o mistrzu?

- Było w tym coś buty przyznaję, zważywszy na mój skromny jeszcze dorobek aktorski, ale także chęci zrobienia czegoś na przekór światu. Wilhelmi był straszliwie skomplikowanym człowiekiem, sprawcą tylu skandali, dopiekł tak wielu ludziom, zresztą słusznie, że pojawienie się tej książki było "w poprzek" dla części środowiska. Czy to nie jest zdumiewające, że nikt przede mną nie napisał biografii artystycznej tego wielkiego aktora, chociaż ukazują się publikacje o wiele mniej znaczących postaciach? Właściwie musiałem napisać tę książkę. Od Wilhelmiego dostałem tak wiele, choć go nigdy nie spotkałem. Mam tu na myśli wzruszenia przy oglądaniu jego ról. Jego nieprawdopodobny warsztat aktorski...

Poszedłem do biblioteki i chciałem coś znaleźć o moim idolu, szukałem w Internecie - nic nie znalazłem. Najpierw było rozczarowanie, a potem radość: w takim razie ja napiszę, sprawdzę się. Byłem przekonany, że Roman Wilhelmi zasłużył na artystyczną biografię jak mało kto.

- Po przeczytaniu pana książki zadałem sobie pytanie, czy jest to tylko biografia aktora. Mam wrażenie, że chciał pan dociec na czym polegała istota talentu Wilhelmiego i jego absolutna wyjątkowość.

- Kiedy zaczynałem pisać, nie wiedziałem czym to się zakończy. W trakcie pracy wyskakiwały mi zupełnie nieoczekiwane pola. Założone tezy musiałem weryfikować. Najpierw chciałem bronić tej zarzucanej mu przez środowisko aintelektualności. Mówiono przecież, że jego aktorstwo to tylko biologia, intuicja itd. Przejrzałem jego role w Teatrze Telewizji, wielkie, głębokie role. To nie mógł być aintelektualny aktor. Wiedzę o świecie bierze się nie tylko z książek, ale także z obserwacji. Wilhelmi był mistrzem interpretacji, która dawała do myślenia zarówno intelektualistom, jak i prostym ludziom. Nie można było przejść obojętnie wobec żadnej jego kreacji. Potrafi! uczłowieczyć największego chama, choćby Fornalskiego w "Zaklętych rewirach", który jest jednoznacznie negatywną postacią. Wilhelmi zrobił z niego postać tajemniczą. Czy człowiek aintelektualny mógłby być tak przenikliwy?

Nie chciałem stworzyć pomnika, ale pokazać mojego bohatera we wszystkich wymiarach.

- To się panu bez wątpienia udało, ale jest pan jeszcze za młody na komplementy. Miliony ludzi zapamiętały Romana Wilhelmiego przede wszystkim jako odtwórcę roli Nikodema Dyzmy, roli niepowtarzalnej, genialnej, w której pokazał swój najwyższy kunszt aktorski. Jak odebrał pan tę niezwykłą rolę, która go unieśmiertelniła?

- Niektórzy jego wrogowie mówili, że zagrał samego siebie. Ta rola jest tak precyzyjna, tak przemyślana. Tam każdy gest, spojrzenie oczu ma jakiś podtekst. On jest w tym filmie "do zjedzenia". Nigdy więcej nie zagrał takiej filmowej roli.

- Czym tłumaczy pan tak dużą niechęć części środowiska aktorskiego do Wilhelmiego. Czy osiągnięcie mistrzostwa w tym zawodzie powoduje samotność?

- Jest w tym wiele racji, ale były także specjalne powody tej niechęci. Wielu ludziom ze środowiska nie bardzo się w głowie mieściło, że można bawić się życiem, traktować je z dużą dezynwolturą, mieć całkowicie zniszczone życie osobiste i odnosić takie sukcesy. Wilhelmi potrafił pić całą noc z kolegami, ale o 10.00 byt na scenie całkowicie przygotowany, z nauczonym tekstem, z przemyślaną postacią. Z jednej strony był hulaką, nie zabiegał o mieszkanie i samochód, a z drugiej zaś strony był całkowicie oddany swojemu zawodowi, miał talent i odniósł sukces. Miał także niesamowite powodzenie u kobiet. Lekko podchodził do materialnej strony życia, jeździł rozklekotanym maluchem. Otaczała go aura prawdziwego artysty i tego mu koledzy także zazdrościli.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji