Artykuły

Świat (rozdwojony) według Kubusia P.

Prologus w teatrze (i poza nim)

Czekając w foyer Teatru Studio, aż odpłynie młodociany tłum widzów i spokojnie będę mógł dostać się do szatni po płaszcz, wiedziałem już, że pomysł Piotra Cieplaka na wystawienie "Kubusia P." (według Alana Alexandra Miłne'a) nie spadł z nieba. Że stosowne miazmaty duchowe nasyciły tak krzepko dookolną materię, iż Kubuś Puchatek stał się, niejako z konieczności, Faustem naszej epoki, a Stumilowy Las wyrósł w las teraźniejszych symboli. Że zatem już i określenie Hessego "epoka felietonu", określenie do niedawna jeszcze całkiem niezłe i adekwatne, trzeba pewnie odesłać do lamusa. Zabawny i pouczający może być w tej mierze spór o nazwy ulic jednej z olsztyńskich dzielnic: w plebiscycie dzieci i młodzieży zwyciężył tam bowiem Kubuś Puchatek, podczas gdy miejscowa "rada starszych" uparła się przy onomastyce narodowo-wojackiej. Nadciąga zatem chyba epoka Kubusia Puchatka.

Oczywiście, w tym, co mówię, jest i trochę przesady. Lecz tyle tylko, ile bierze się z uznania Kubusia Puchatka za wymowny znak (są przecież i inne wymowne znaki) pewnego procesu, a być może pewnej strategii. Chodzi, mówiąc krótko i nieładnie, o infantylizację wyobraźni zbiorowej, o infantylizację, która zresztą nie tylko młodych dotyczy i która z anomalii może - wcale nie spontanicznie - przeobrazić się w naturalny i prawomocny stan ducha. Nie, nie mam tu żadnej teorii spiskowej (choć tak do końca nie jestem przekonany o jej bezużyteczności czy bezsensie i w jakiejś tam mierze dopuszczam myśl, że powinienem jednak taką teorię mieć).

A jeszcze, żeby już wszystko było jasne, o całej tej infantylizacji mówię dosyć nieprecyzyjnie, bo tak naprawdę - ale o tym dopiero dalej - idzie mi o jeden jej tylko, za to raczej ważny, segment czy też poziom.

A na dodatek to, co mówię, grzeszy raczej banalnością czy potocznością sądu i nie jest z pewnością ową Mądrą Myślą z dzieła klasyka, zaskakującą także tego, który na nią wpadł:

"Nagle przyszła Prosiaczkowi Mądra Myśl do głowy. Najspokojniej w świecie pójdzie sobie do Sześciu Sosen, zajrzy ostrożnie do Pułapki i zobaczy, czy Słoń się złapał. Jeśli się złapał, wtedy cichutko wróci do łóżka, a jeśli nie, to nie wróci.[1]

Ale trzeba tę banalną myśl jednak wypowiedzieć, mimo że potoczna. Przynajmniej dlatego, że choć potoczna, to jeszcze dosadnie nie wypowiedziana, to jeszcze czai się po trosze w powietrzu. Chociaż nie - już została wypowiedziana zdecydowanie, twardo. Przez Krystiana Lupę, w wywiadzie dla "Polityki"[2], z użyciem - nie bez racji - nietzscheańskich niemal kategorii:

"Niedorozwój ducha zaczyna zagrażać dużej części naszego społeczeństwa, skazanej przez coraz bardziej radykalną specjalizację i wymagania cywilizacyjne na swego rodzaju infantylizm. Kultura porywa tylko najsilniejszych, a reszta nie bierze w niej udziału, zachowując całkowitą bierność."

Takie moje powtórzenie zatem (może) coś znaczy, chociaż (może) akurat nie w tym sensie, jaki podsuwałby (za Kłapouchym) stosowny słownik puchatkologiczny: "Nic Nie Znaczy, maksyma filozoficzna: Wniosek logiczny wysnuty na podstawie obserwacji, że skoro Coś Znaczy, to Nic Nie Znaczy"[3]. Słownik odwołuje się zresztą w tej mierze bezpośrednio i bez odkształceń do klasycznego źródła, czyli "Chatki Puchatka":

"Nie zdziwiłbym się wcale - mówił Kłapouchy - gdyby jutro spadł porządny grad, gdyby się rozszalała zamieć i licho wie co. To, że dziś jest ładnie, to jeszcze Nic Nie Znaczy. Z tego nie można wyciągnąć żadnych wnio... czy jak to się mówi."

Takie zatem moje powtórzenie (za Krystianem Lupą), zakorzenione mocno także w pierwszych doznaniach z widowni i foyer Teatru Studio, jest o tyle tu niezbędne, że stanowi pierwszy krok ku zarysowaniu pewnego rozdarcia czy też raczej pewnej sekwencji rozdarć, które wydają mi się oczywiste. Nie muszę chyba zarazem dodawać, że nie zgadzam się z nimi, że odrzucam całe to udziecinnienie refleksji i wyobraźni, które jest ich przyczyną. Ale to może sprawa mojej biografii i - przynajmniej po części - biografii mojego pokolenia, dziś już zwanego "średnim". Pokolenia raznoczyńców wyrosłych na podglebiu prowincjonalnej nędzy i zniewolenia, z dala od świateł Metropolis, a przed nastaniem taniutkich uroków mass-kultury.

Rozdarcia takie nie biorą się przy tym wcale z owej wizji czasu alternatywnego czy równoległego, z przywołania owej "genialnej epoki", o jakiej mówi Bruno Schulz cytowany przez autorów programu teatralnego. O owej "epoce genialnej" da się bowiem powiedzieć to przede wszystkim, że była, że rozkwitła gdzieś i kiedyś w barwach egzystencjalnych niedokonań, życiowych niespełnień i że rozpadła się w naszych myślach, w naszych doznaniach, pod ciosami metafizycznej abstrakcji. I że mimo to odzywa się do nas, kusi nas swą alchemią czy magią, swą cudowną apokaliptyką, z głębi swoich ułomnych i zapoznanych wcieleń, z ledwo przeczuwalnych kształtów jakiegoś, by tak rzec, naszego minionego "niedobytu", naszego byłego "niedoistnienia".

"Genialną epokę" Schulza można rozpoznać przede wszystkim jako dzieciństwo, choć nie upierałbym się przy tym.

Ale przecież dzieciństwo nie jest infantylizmem. A tym bardziej schizoidalnym infantylizmem obecnej polskiej mass-kultury, która tak chętnie - między innymi - umizga się do Kubusia Puchatka. Dzieciństwo nie jest także (podobnie jak "Kubuś"), o czym zdajemy się zapominać na co dzień, czymś powszechnym. Jak już bowiem zanotował John Rae, znawca problematyki i dyrektor Westminster School:

"Sekret sukcesu Kubusia Puchatka intryguje. Kubuś nie jest wszak misiem uniwersalnym. Poza japońskim i hebrajskim, wszystkie języki, na które książka została przetłumaczona, wywodzą się z chrześcijańskiego kręgu kulturowego [...]. Z drugiej strony wydaje się, że kraje, w których Kubuś Puchatek zrobił karierę, bardziej łączy względnie wysoki rozwój ekonomiczny niż religia. Dzięki temu, że umieralność dzieci jest tutaj znikoma, mogła rozwinąć się idea dzieciństwa jako odrębnego, wyraźnie określonego etapu życia, okresu beztroski i szczęścia, w którym bez obaw rozgościć się mógł Puchatek ze swymi przyjaciółmi. Jeśli to prawda, Kubusia Puchatka czekają kolejne podboje, gdyż coraz więcej państw stać na luksus dzieciństwa. Lecz ten sam dostatek, który stworzył dzieciństwo, może je z czasem zniszczyć: telewizja odgrywa szczególną rolę w okradaniu dzieci z beztroski, a cała masa innych sił, niczym zaawansowane technologie upraw rolniczych, przepycha je przez Kubusiowe lata z taką szybkością, że niewinny świat Stumilowego Lasu może niebawem skurczyć się do miniaturowych rozmiarów, a w końcu zniknąć zupełnie."[4]

Wsparty autorytetem Johna Rae, pozwolę sobie na konfesję, na ekskurs najzupełniej prywatny.

Świat mojej dziecinnej wyobraźni i moich doznań nie był światem "Kubusia Puchatka" oraz "Chatki Puchatka". Był raczej wyzutym z ironii i pełnym powagi, a czasami posępnym, kręgiem starych baśni, w którym niespokojnie splatały się mroki i światła, gorzkie akty przemocy i słodkie chwile zwycięstwa, wreszcie - nieczytelne jeszcze, a przeczuwane - lęki przed agonią i erotyczne głody. Był więc, choć daleki wówczas od takiej artykulacji (i, prawdę powiedziawszy, od jakiejkolwiek artykulacji), dualistycznym krewniakiem ludowego wierzenia z jego namacalnością egzystencjalnego doświadczenia i odrazą do metafizycznej abstrakcji. Był krewniakiem najpierwotniejszego animizmu z jego wizją przyrody jako mieszkania duchowych energii czy też sił. Był wreszcie czymś - zważywszy jego nędzę i mechanikę cierpienia, jego dojmujący autorytaryzm, jego fizyczną i psychiczną represję - w czym Charles Darwin dojrzałby modelowy przykład walki o byt, o przetrwanie jednostek i różnych gatunków człowieczeństwa.

"Kubuś Puchatek" znaczył (z tej perspektywy) dzieciństwo - mimo wszystko - ocukrowane. Było to dostatnie, mieszczańskie dzieciństwo opanowane przez zasadę "gemütlich" i nieznany moim kolegom humanizm. Więc dla dzieciństwa, jakie znałem i jakie było w moim świecie czymś powszechnym i naturalnym, dla dzieciństwa zaczadzonego przez biedę i bezradność, nie mogło być w "Kubusiu" nic wartościowego i pociągającego, nie mogło być w nim żadnego oparcia, żadnego wzoru czy ideału. Dla takiego dzieciństwa świat się nie ścielił wokół tajemnie i zarazem kusząco, niczym Las Stumilowy, lecz był tylko straszną przepaścią o twardych i czarnych ścianach, skąd jedyna droga ucieczki prowadziła albo w głąb siebie, albo (jak to się dzisiaj powiada) ku dyskursowi siły.

Kubuś Puchatek należał (z tej perspektywy) do mieszkańców innego universum - do obywateli filozoficznej i najeżonej paradoksami opowieści. Był tworem wyobraźni zbyt oświeconej i zbyt wyrafinowanej dla mojego prowincjonalno-dziecinnego umysłu. Czułem też na dodatek, że nachalnie upchnięto w jego pluszową powłokę i trociny, i życie. Czułem, że aspirował do dwóch sfer naraz, do kręgu przerysowanego dziecięctwa i do kręgu pozornie, po faryzejsku uniżonej dorosłości.

Nie rozumiałem go zatem, nie chciałem go mieć w swym świecie. Nie widziałem w nim ani pokrewnej duszy, ani guru. Nie wędrował przez moje przeżycia, przez moje myśli. Nie był mistrzem mojego sceptycyzmu, magistrem mojego podejrzenia. Słowa Milne'a nie zamieszkały w moim języku, nie karmiły go swą ironią. Były lekcją martwego żargonu, lekcją obcości, której granic nie potrafiłem i nie chciałem przekroczyć.

I ten efekt obcości - który może znaczyć jakieś moje kalectwo - pozostał do dziś (odnoszę też wrażenie, że dzielę go z wieloma ludźmi mojej generacji i mojej prowincji). Nie wiem, czy mam żałować tego, czy nie żałować. Nie wiem też, kim powinien być dla mnie teraz Kubuś Puchatek, bo nie był kimś ważnym wtedy właśnie, kiedy powinien być może kimś takim być.

Spektakl-wydarzenie

Sytuacja zatem, o której chcę mówić, ma dwa momenty istotne: niezły w sumie spektakl, który - mimo różnych krytycznych opinii - stał się wydarzeniem (nie tylko z racji swej ogromnej popularności wśród warszawskiej młodzieży), oraz psychospołeczne czy też kulturowe okoliczności tego wydarzenia, jego duchowe i obyczajowe tło. Jednakże w tym wypadku owe dwa momenty sprzęgły się ze sobą paradoksalnie: sukces spektaklu, choć niewątpliwie zasłużony, mógłby bowiem wynikać, chyba nawet powinien wynikać, z czegoś zupełnie innego, niż wynika (z czegoś innego zatem niż okoliczności, o jakich mowa). Powinien - więcej - pojawić się wbrew okolicznościom, nie zaś unosić się na ich fali.

Czytam go w każdym razie - choć z pewnością pomysł Piotra Cieplaka zasługuje i na inne lektury - jako lekcję oddziecinnienia, jeśli tak się można wyrazić, "Kubusia Puchatka". Jako próbę wyjścia poza wyraźną dziś tendencję mass-kultury do wydłużania "Kubusiowych lat" i pasożytowania na nich. Słowem: jako widowisko, w którym z tekstów Alana Alexandra Milne'a zdarta niemal została (po raz pierwszy chyba tak zdecydowanie i tak zupełnie) faryzejska, infantylna maska, ukazując ich dojrzałą, niepokojącą gorycz. Ich - to określenia znacznie bliższe prawdy -tragiczność i rozpacz, ich zmaganie się z ułudą, absurdalnością i pustką, z przypisanym wszystkim Stworzeniom "bytowaniem ku śmierci".

Zresztą same teksty nie są tutaj w istocie tekstami.

To już ledwie strzępy dawnej, naiwnej lektury.

To już ledwie resztki mitycznej gwary, ledwie okrawki czy też fragmenty opowieści, przemienione często w puste tyrady i dialogi bez związku, wykrzyczane lub wyszeptane ze sceny przez aktorów, których przy tym wcale nie stroją zwierzęce kostiumy, lecz bylejakie ludzkie łachy - pstrokate, przyduże, niedorzeczne, dobrane bez ładu i składu.

To już raczej, jakby powiedział A. R. Melrose w swoim użytecznym słowniku, same "rozpaczniki", które mają odsłonić wszystkie fikcje bycia, które mają ujawnić kalectwo mowy i serca, naszą samotność i nasze przerażenie, naszą obcość i naszą bezradność, nasze niezrozumienie wzajemne i naszą bezdomność wśród świata. Nasze "opuszczenie" i nasz zupełny "brak znaczenia".

To świat dramatów Becketta oraz Sartre'owskich "Mdłości", wystawiający na bezlitosne spojrzenia swe niepowabne bebechy. To świat, w którym nie ma oparcia w żadnych wiecznych ideach czy niezmiennych zasadach, w którym nie ma żadnej humanistycznej "esencji" ani też żadnej opatrzności Bożej. To świat, w którym dawne hierarchie wartości rozsypały się w pył, a kamienne tablice zostały strzaskane. To świat, jak napisał gdzieś Sartre, w którym "jesteśmy sami" i wiadomo, że "nic nas nie usprawiedliwi". To świat, w którym łachmaniarsko mefistofeliczny Królik próbuje uwieść gadaniem łachmaniarsko faustowskiego Kubusia i jego towarzyszy. To szkolarsko niemal skrojony świat "według egzystencjalistów", nawiedzony do cna, do rdzenia rzeczy, przez troskę i trwogę (do kompletu brakuje tylko tkliwej trąbki Borisa Viana oraz czarnych swetrów na widowni). To świat rozbity, poszatkowany na wyrwane ze strugi czasu, nie związane z sobą zdarzenia, epifanie bezsensu i chaosu; świat rozczłonkowany na odosobnione miejsca, pomiędzy którymi - podobnie jak pomiędzy osobami - nie ma ani więzi, ani nawet realnego kontaktu.

Mówi to również wyraźnie znakomita scenografia Andrzeja Witkowskiego, stanowiąca luźny, ruchomy zestaw rzeczy zamkniętych przed okiem świata, chaotyczne rojowisko wsobnych i odseparowanych od siebie "przestrzeni egzystencjalnych" czy "modułów życiowych" Zwierząt, modułów pozbawionych w istocie wzajemnej komunikacji, nieokreślonych w swych funkcjach i porzuconych bezładnie wśród ciemności i pustki.

Dom zatem, jak chce Melrose, daje się tu zdefiniować wprawdzie jako "miejsce, gdzie mieszka twoje jedzenie", ale już nie można dopełnić go słowami: "i ty też, oczywiście". Dom zatem w istocie to symboliczne i niewidzialne miejsce ostatecznej wędrówki, drogi o niewiadomym horyzoncie, w którą w zakończeniu spektaklu wyruszają Kubuś P. (Maria Peszek) i Prosiaczek (Edyta Jungowska). W którą idą w czułym uścisku, niczym w hollywoodzkim sentymentalnym filmie, wprost ku ogromnej tarczy zachodzącego słońca, i nie doznają odzewu, odpowiedzi garnczków z miodem, którą znamy przecież z książkowej wersji tekstu. Nie doznają odzewu, to znaczy - nie doznają naturalnej oczywistości bytu, naturalnego zrozumienia siebie oraz swojego miejsca w świecie:

"- Zdaje mi się, Prosiaczku, że chyba pójdziemy do domu.

- Ależ Puchatku - zawołał Prosiaczek mocno wzburzony - przecież ty nie znasz drogi!

- Nie znam - rzekł Puchatek - ale mam w spiżami dwanaście garnczków, które wołają mnie już od godziny. Nie słyszałem ich dobrze przedtem, bo Królik mówił i mówił. Ale teraz, kiedy nic nie mówi, tylko mówią moje garnczki, zdaje mi się, Prosiaczku, że będę wiedział, skąd idzie ich głos. Chodźmy.

I powędrowali."

Spektakl kończy się tak właśnie: stanowczym, choć nie wygłoszonym ze sceny, "i powędrowali". Kończy się odejściem z pozornego raju ku jakiemuś horyzontowi, za którym ściele się być może nicość, a być może nadzieja.

Zaczyna się zaś - jak zresztą i u Milne'a - manifestacją wrogości, piekłem kreowanym dla obcego (i innego) po to, by wygnać go z domniemanego Edenu. Słowem, zaczyna się mefistofelicznym spiskiem Królika, usidlającego zręcznie pozostałe Stworzenia przeciw Kangurzycy i jej Maleństwu:

"- Najlepiej będzie tak - odezwał się Królik - porwiemy Maleństwo i ukryjemy je, a kiedy Mama-Kangurzyca zapyta: Gdzie jest Maleństwo? powiemy: Akuku!.

- Akuku! - powiedział Puchatek dla wprawy. - Akuku! Akuku! To bardzo ładnie brzmi. Moglibyśmy powiedzieć akuku! bez porywania Maleństwa.

- Puchatku! - rzekł Królik grzecznie. - Nie masz ani krzty rozumu.

- Wiem o tym - odparł Puchatek pokornie.

- Po to powiemy akuku!, żeby Mamie-Kangurzycy dać do zrozumienia, że my wiemy, gdzie jest Maleństwo. Akuku! ma oznaczać: Powiemy ci, gdzie jest Maleństwo, jeśli nam obiecasz, że zabierzesz się z Lasu i już nigdy w te strony nie wrócisz."

W istocie zatem w spektaklu zakreślone zostaje koło, zarysowana smętna parabola losu jako doświadczenia obcości, absurdalności i pustki.

Spektakl potwierdzałby tym samym taką interpretację Johna Tyermana Williamsa, która widziałaby w egzystencjalizmach różnych odmian (Martina Heideggera, Jeana-Paula Sartre'a, Gabriela Marcela oraz Alberta Camusa) "interesujące i często bardzo długie przypisy do niektórych fragmentów Kubusia Puchatka"[5]. Tyle tylko, że zdaniem Williamsa "te przerażające wizje" powiązane są ze "słonecznym Światem Puchatka" (gdzie jakoby "podstawowe warunki absurdu po prostu nie istnieją") wyłącznie na zasadzie "kontrastu", "nostalgii" i "zazdrości".

Tymczasem spektakl w Teatrze Studio mówi zupełnie co innego: nie ma w istocie opozycji, nie ma w istocie rozdarcia między Światem Puchatka a światem egzystencjalistów z jego absurdalnością i bólem, z jego nicością i obrzydzeniem, z jego alienacją, troską i przerażeniem.

Teza Williamsa jednak to typowy produkt okoliczności, którymi włada zasada zdziecinnienia i kategoryczny imperatyw "gemütlich". Tą zasadą i tym imperatywem kierują się też przeważnie młodzieżowi kibice spektaklu, tłocząc się na niewielkiej widowni i wykupując do imentu wejściówki. Spontaniczne bowiem reakcje widowni świadczą zwłaszcza o pragnieniu zabawy, o upartym poszukiwaniu dziecinnej uciechy tam nawet, gdzie jej z pewnością nie ma. Żywiołowe brawa oraz wybuchy śmiechu nagradzają więc, bez różnicy, domniemane i realne infantylizmy tekstu oraz przypisaną rolom witalność, próbując przekształcić spektakl w żwawą estradową imprezę, w kabarecik z lekko strawnym humorem oraz odpowiednim zestawem gagów.

Odruchowo działają więc tutaj swoiste clichés odbioru, swoiste clichés imperatywu dziecięctwa i wyuczonej ludyczności. I to one właśnie czynią - choć powinno być, jak myślę, inaczej - ze spektaklu (raczej wbrew intencjom autorów) wydarzenie. I próbują odruchowo przekształcić wystawiane na scenie studium egzystencjalnego pesymizmu, o którego słuszności lub niesłuszności nie chcę tutaj się wypowiadać, w żywiołową uciechę, w łatwe, optymistyczne święto. Pomaga w tym, rzecz jasna, literacki pierwowzór; tyle tylko, że jego teatralna lektura, radykalnie odmienna od naiwnych dziecinnych czytań, zostaje po prostu zlekceważona przez widownię.

Okoliczności wydarzenia

Może to jednak i dobrze - ktoś powie. Może cały ten głód ludyczny, cała ta ludyczna maszyneria odbioru, jest jakimś początkiem ponownej drogi młodzieży do teatru, czymś zatem podobnym, zważywszy kulturowe funkcje, do dawnego snobizmu, który nakazywał dążyć, choćby tylko w zewnętrznych formach, za wyrafinowanym gustem elit.

Nie sądzę.

Nie pochwalam podobnych mniemań, próbujących ze słabości uczynić cnotę. Wstępuję więc zapewne przy okazji na te same utarte ścieżki, którymi wędrowali już uprzednio Ortega y Gasset czy Edgar Morin, wieszcząc nadejście "człowieka masowego" i powszechną dyktaturę łatwości i tandety, ze sceptycyzmem odnosząc się do tezy, że poprzez udział w mass-kulturze, w kulturze popularnej i ludycznej, można wznieść się kiedyś, jakimś cudownym sposobem, ku uczestnictwu w kulturze "wysokiej", elitarnej.

Między człowiekiem z gatunku homo ludens a człowiekiem z gatunku homo eligens, wybierającym i wybrańcem zarazem, ściele się bowiem w moim odczuciu przepaść, nie droga. I dzieje się tu coś zupełnie innego, niż pragnęliby skwapliwi wyznawcy idei, że przez dziecięcą kulturę rozrywki młoda generacja przedostanie się kiedyś w objęcia kultury "wysokiej". Rzecz się ma raczej odwrotnie i należałoby postawić tezę, być może jeszcze trochę na wyrost i trochę zbyt brutalną, że oto na naszych oczach kultura "wysoka", na straży której - chcemy tego czy też nie - stał przed 1989 rokiem w jakiejś mierze system, przekształca się dziś w kolejny obszar infantylizacji. Że masowe dziecięctwo, promowane potężnie i powszechnie przez media, a z nim specyficzna żądza czy przynajmniej potrzeba ludyzmu, wybierania tych zwłaszcza form i zjawisk kultury, które dostarczają rozrywki, które (rzekomo) uczą bawiąc i bawią ucząc, to nowy narodowy narkotyk, sprzedawany zresztą z wszystkimi regułami komercji. Z ambicjami przekształcenia także markowych sklepów w jeden z "poziomów" czy "segmentów" uniwersalnego, zglajchszaltowanego supermarketu, tej nowej polskiej Ziemi Obiecanej (to właśnie obiecana przeze mnie na początku tego tekstu "precyzjacja").

Muszę w tym kontekście powtórzyć raz jeszcze tyle razy wypowiadane słowa o winie telewizji, przede wszystkim tej komercyjnej jej odmiany, zwanej bezzasadnie polską telewizją publiczną, która dawno już i w zupełnym bezwstydzie wyparła się kultury wysokiej, przemieniając ją w kulturę godziny duchów. To ona zatem, telewizja, wiemy to aż zbyt dobrze, tworzy najpowszechniejsze mechanizmy kulturowej recepcji, nacechowane łzawym sentymentalizmem, gadką-szmatką i skomercjalizowaną radochą. Od telenowel, przez promocję mistycyzmów, orientalizmów i siermiężnych uzdrowień z dolnej półki New Age, po talk-shows i teleturnieje - ma być po prostu cool i basta! Byle widać było, bez ogródek i zarazem dziecinnie, że skończyła się żmudna epoka Oświecenia, a trwa Wielki Zbiorowy Festyn (w którym jakoby wszystkie Zwierzęta "są równiejsze").

Piszę to w kontekście uwag o "Kubusiu P.", bo i Wielki Miś, niekoniecznie już za sprawą telewizji, stał się prominentnym bohaterem tego Wielkiego Festynu czy raczej Wielkiego Procesu wytoczonego rozumowi, wiedzy i kulturze "wysokiej":

"Inteligencja, jak zwykle, przypisuje sobie wszystkie zasługi. Ale to nie dzięki Inteligentnemu Umysłowi wszystko się udaje. To dzięki takiemu umysłowi, który widzi, co ma przed sobą, i postępuje zgodnie z naturą rzeczy.

Kiedy działasz zgodnie z Wu Wei [taoistyczną zasadą działania niedziałaniem - ZM], okrągły kołek wchodzi w okrągłą dziurkę, a kwadratowy - w kwadratową. Bez napięcia, bez wysiłku. Egoistyczna Żądza stara się wepchnąć okrągły kołek w kwadratową dziurkę, a kwadratowy kołek w okrągłą dziurkę. Inteligencja próbuje wymyślić chytrzejsze sposoby, aby kołki weszły w takie dziurki, do których nie pasują. Wiedza stara się ustalić, dlaczego okrągłe kołki pasują do okrągłych dziurek, a nie pasują do kwadratowych. Wu Wei nie próbuje. Nie myśli o tym. Po prostu to robi. A kiedy to robi, zdaje się, że nic takiego nie robiło. Ale Wszystko Jest Zrobione."[6]

I w innym miejscu, z ewidentną już i kategoryczną promocją infantylności, spłyconego orientalizmu i głębokiej ekologii New Age:

"W porannym słońcu, w wieczornym zmierzchu - mały Miś idzie przez Las. Dlaczego szliśmy za nim, kiedy byliśmy tacy mali? Przecież on jest tylko Misiem o Bardzo Małym Rozumku. Ale czy Rozum jest aż tak ważny? Czy naprawdę Rozum prowadzi nas tam, gdzie musimy iść? Czy czasem nie za często właśnie Rozum wysyła nas w złym kierunku, idąc za echem wiatru w wierzchołkach drzew, o którym myślimy, że jest prawdziwe, zamiast słuchać głosu wewnątrz nas, który mówi nam, gdzie mamy skręcić?

[...] Abstrakcyjna mądrość umysłu tylko oddziela myślącego od rzeczywistego świata, a ten świat, Las Prawdziwego Życia, jest w fatalnym stanie z powodu zbyt wielu takich, którzy myślą zbyt dużo, ale zbyt mało ich to wszystko obchodzi. [...] Jeżeli Wiedza i Inteligencja będą nadal wszystko niszczyły, niedługo zniszczą całe życie na Ziemi, jakie znamy [...].

Mistrzowie życia znają Drogę [czyli tao - ZM], ponieważ słuchają swego wewnętrznego głosu, głosu mądrości i prostoty, głosu, który rozumuje poza Inteligencją i wie poza Wiedzą. Ten głos nie jest tylko mocą i własnością niewielu, ale dany został wszystkim."[7]

Rzeczywistość zatem ukazuje się w swym radykalnym rozdwojeniu: na ciepły i radosny świat Puchatka i na zwyrodniały świat zbyt dorosłego rozumu, który należy po dziecinnemu oswoić, okastrować, pokazać mu miejsce w kącie. Na przykład europejską filozofię, owo abstrakcyjne i wymagające umysłowego trudu królestwo rozumu, trzeba przemienić - byle było łatwo i gemütlich - w czytanki dla grzecznych dziewczynek (jak chce "Świat Zofii" Gaardera) albo w schludny ogródek jordanowski, jak chcą niektórzy puchatkolodzy, na przykład cytowany już Williams:

"Nas interesuje jednakże Puchatek filozof, a więc możemy stanowczo stwierdzić, że podstawowym znaczeniem "miodu" [...] jest filozoficzna prawda.

Kubuś Puchatek niekiedy uczy nas, odgrywając role wielu różnych filozofów i demonstrując ich szczególne nauki. [...] Wynika stąd, iż często spotkamy bardzo różne, a nawet wykluczające się poglądy."

Tym sposobem zinfantylizowane zostają całe epoki i najważniejsze postaci europejskiej filozofii, a te osoby czy nurty, które nie poddają się podobnym operacjom, na przykład myśl chrześcijaństwa antyku i średniowiecza, marksizm albo bergsonizm, muszą - zdaniem puchatkologów - znaleźć się w stosownych "ciemnościach zewnętrznych" (oczywiście, zewnętrznych wobec Stumilowego Lasu). Budowane są zatem całe ciągi inkarnacji, w których Puchatek staje się guru coraz to innej szkoły i reprezentantem coraz to innej idei (a kiczowata nachalność i mechaniczność tych kolejnych podstawień, rzekomo zabawnych, lecz w istocie pozbawionych dystansu i stosownej ironii, zaczyna w końcu przerażać). Podążmy tym infantylnym szlakiem preparacji (filozofii, nie zaś do filozofii), jak bowiem zapewnia jego kreator, John Tyerman Williams: "Jeżeli Królik potrafi, to my też potrafimy":

"Krótko mówiąc, Puchatek obejmuje całego Platona, podczas gdy Platon obejmuje jedynie część Puchatka.

Kiedy Miś Puchatek mówi nam, że z całą pewnością ogon Kłapouchego jest albo go nie ma i że nie ma żadnej pośredniej możliwości, odwołuje się do podstawowego aksjomatu logiki Arystotelesa - Prawa albo Zasady Wyłączonego Środka.

Poszukując twierdzenia, którego nie można by podać w wątpliwość, Kartezjusz doszedł w końcu do słynnego Myślę, więc jestem. Niektórzy współcześni filozofowie zauważyli, iż Kartezjusz przyjął za pewnik znaczenie ja, podczas gdy w rzeczywistości jest ono bardzo złożone, a także, że jedyne, co mógłby stwierdzić z całą pewnością, to zaistnienie procesu myślenia. Nigdzie nie znajdziemy jaśniejszego przedstawienia tego problemu niż w Kubusiu Puchatku, w rozdziale II, w którym Puchatek idzie z wizytą i wpada w potrzask.

Choć bardzo chcielibyśmy uniknąć posądzenia o etnocentryzm, trudno byłoby zaprzeczyć, że Kubuś Puchatek jest bardzo angielskim misiem. Naturalne jest zatem, że w każdym sensie można widzieć w nim zwolennika brytyjskiego empiryzmu, który utrzymuje, że każde twierdzenie musi być sprawdzalne przez doświadczenie.

Pozorna niezdolność Puchatka do pojmowania pszczół jako czegokolwiek innego niż producentów miodu, a miodu jako czegokolwiek innego niż jedzenia dla niego, prezentuje doktrynę Kanta o naszej niemożności pojmowania świata w innych kategoriach niż przestrzeń, czas i przyczynowość.

Puchatek posuwa się jeszcze dalej i prezentuje kluczowe u Kanta rozróżnienie między rzeczami, które poznajemy (fenomenami) i niepoznawalnymi rzeczami samymi w sobie (noumenami).

Z pszczołami nigdy nic nie wiadomo - powiedział Puchatek. [...] Jest to [...] oczywista aluzja do podstawowej nauki Kanta, że "rzeczy same w sobie" (noumeny) są niepoznawalne.

Jakże wyraziście i odważnie Puchatek zademonstrował koncepcję Hegla we fragmencie o pszczołach.

Co więcej, podczas lotu balonem Puchatek demonstruje kryterium wolności Nietzschego: Jak mierzy się wolność, tak jednostek, jak i narodów? Przez opór, jaki trzeba przezwyciężyć, przez wysiłek konieczny do pozostania na górze.

Tak więc niewątpliwie to sam Puchatek reprezentuje w tym kontekście Zaratustrę. Możemy pójść jeszcze dalej. To jeden z wielu fragmentów, w których Nietzsche, choć nie wprost, uznaje Kubusia Puchatka za Nadmisia.

[...] Już samo określenie Świat Puchatka sygnalizuje silne powiązanie z Heideggerem."

Jakże łatwe i cudowne są te ciągi utożsamień budowane z naskórkowych analogii, snute ledwie z pozorów podobieństwa! Postępując takimi śladami dowieść można by było bez kłopotu, że na przykład Adolf Hitler to swoiste wcielenie Vincenta van Gogha, ponieważ obaj byli malarzami, którzy nie odnieśli artystycznego sukcesu, chorowali psychicznie i zakończyli życie samobójstwem. Znowu Williams:

"Przyjęcie wydane przez Krzysia pod koniec Kubusia Puchatka jest najbardziej oczywistą paralelą. Podobnie jak uczta opisywana przez Platona wydana została na cześć Agatona, który wygrał wielki konkurs dramatyczny, tak samo nasze przyjęcie miało uczcić Misia Puchatka, którego odwaga i pomysłowość pozwoliły uratować Prosiaczka podczas powodzi.

Stwierdzenie narratora, że wszyscy sobie dobrze podjedli, jest echem - nieco delikatniejszym - zdania Platona: każdy pił, ile tylko zechciał. Przedmiotem dyskusji podczas uczty Platona była miłość. Kubuś Puchatek był przedmiotem dyskusji podczas przyjęcia Krzysia. Od razu możemy przywołać stwierdzenie Sokratesa, że miłość nie ma rodziców - a pamiętamy, że Miś Puchatek również zdaje się nie mieć rodziców."

Wszystko (lub prawie wszystko) można tu zatem pożenić ze wszystkim (lub prawie wszystkim). Taka konsekwencja, zacierająca różnice i (w bezgranicznym swym relatywizmie) znosząca wszystkie możliwe tożsamości, jest tu zresztą czymś otwartym i naturalnym, a zarazem najlepszym świadectwem metody, dzieła której można było zrobić porządek z tradycją filozoficzną Europy, spłodzoną przez jej kaleki i ślepy rozum. Albowiem - jak pisze Williams - "teraz [...] musi być jasne, iż żaden inny filozof ani też żadna grupa filozofów nie zajmowała się niczym więcej niż tylko maleńkim wycinkiem tego świata" i że "Wielki Miś objął wszystko".

Gdyby jednak rzecz cała kończyła się na takich transformacjach flozofii! Puchatkologia podobnego rodzaju jest jednak imperialna i ogarnia z niebywałą dynamiką coraz to nowe sfery publicznego dyskursu, stanowiąc zresztą ledwie wierzchołek góry lodowej w infantylnym procesie przeciw rozumowi. Dzieje się to także i w Polsce, gdzie edycje stosownych kilkunastu książek cieszą się masową popularnością, przynajmniej w tych środowiskach, które nie są "bierne kulturalnie". Co ciekawe, pośród polskich tłumaczeń nie ma - o ile wiem - edycji tej niewinnej książki, od której zaczęła się puchatkologiczna mania, mianowicie rzeczy Fredericka C. Crewsa "The Pooh Perplex" z 1963 roku, gdzie rozszyfrowano literackie aluzje zawarte w dziełkach Milne'a. Nie ma, gdyż - jak myślę - zamyka ona Kubusia Puchatka we właściwym dla jego osoby kręgu: znaczeń literackich.

W puchatkologii natomiast nie o literaturę chodzi, lecz o stosowną, skomercjalizowaną przebudowę świadomości i, co więcej, całego sposobu życia w najrozmaitszych jego sferach i przejawach, z uwzględnieniem nade wszystko różnych mód obyczajowych, kulturowych czy nawet religijnych.

Specyficzna interpretacja świata Puchatka ma się stać zatem nie tylko introdukcją do filozofii i systemem jej infantylizacji, ale dostarczyć musi odpowiednich wzorów zachowań codziennych: dowartościować ideę fizycznej sprawności oraz nauczać po prostu, jak poradzić sobie w życiu. Z jej pomocą dadzą sobie wnet radę najwięksi nawet pesymiści i samotnicy, a początkujący adepci zarządzania odkryją w Puchatku wzorcowego dla nich "Misia Wielkiego Sukcesu", wyćwiczą się w sprawnym rozwiązywaniu problemów, wreszcie poznają w Stumilowym Lesie owe "sześć funkcji, jakie menedżer musi wykonać" - funkcji, które oczywiście mają "uniwersalne zastosowanie" i pozwalają stać się bardzo Ważnym Misiem".[8]

Prawdziwym rajem, z bardzo rozbudowanymi mitami Złotego Wieku, stać się może świat Puchatka w końcu dla (zniesmaczonych dzisiejszym stanem świata i jego racjonalną nauką oraz kościelną wiarą) miłośników New Age, którzy dzięki temu oduczą się seksizmu, przyswoją naskórkowo feminizm i opanują zasady political correctness, przy okazji naprawiając stare maskulinistyczne błędy, których nie da się już pogodzić z modnym właśnie idiomem:

"[...] Rozdział ten miał za zadanie przeciwstawić się wszelkim ograniczeniom związanym z płcią. Moim głównym argumentem było uwypuklenie niezwykłego podobieństwa, a właściwie nawet niemal identyczności między Puchatkiem a Kangurzycą. [...] Wszyscy w Świecie Puchatka podzielają - choć nie zawsze wprost - uznanie żeńskich misteriów i ich współczesnego odpowiednika: przełamanie barier dzielących płci.

Muszę tu przyznać się do winy, a właściwie do poważnego niedopatrzenia podczas pisania Kubusia Puchatka i filozofów. Słusznie zaprzeczyłem, by dzieło Milne'a było rasistowskie czy gatunkowskie, ale milczałem na temat seksizmu. Z radością zatem oznajmiam, że nie będę już dłużej milczał. Pełne przedstawienie wiedzy ursynologicznej z tego zakresu musi poczekać do rozdziału X, ale już teraz mogę powiedzieć, że poza głębszym zrozumieniem roli Kangurzycy rozdział ten omówi znaczenie kilku łatwych do przeoczenia, ale niezmiernie istotnych przykładów zmiany płci w książkach o Puchatku."[9]

Nie ukrywa się tu przy tym "naszych nadziei związanych z następną erą", które "pod postacią opowiadań dla dzieci" stworzyć mają stosowny dla niej "model międzyludzkich i społecznych stosunków".

Z "żelazną logiką" zostaje wreszcie - na mocy "objawienia pochodzącego niewątpliwie z Wyższych Sfer" - odsłonięte w książce Willlamsa o naukach tajemnych "ezoteryczne znaczenie Kubusia Puchatka". Owo "podwójne znaczenie Wielkiego Misia, jako konstelacji i jako Kubusia Puchatka" i zarazem "głębokie astrologiczne znaczenie tych tekstów, które tak często nas bawiły, a z których tak mało rozumieliśmy", nie wiedząc wcale, że ich astrologiczny przekaz doprowadzi nas do alchemii, współtworzącej z nią "tradycję filozofii hermetycznej". Podążając taką drogą i analizując karty tarota, poszerzyliśmy więc "naszą wiedzę o Olbrzymim Rozumku Puchatka", "odkryliśmy także w Puchatku druida", celtyckiego "filozofa przyrody" oraz Strażnika Drzew, tak istotnego przecież dla "tych z nas, których nadal obchodzi środowisko naturalne". Zdobyliśmy też świadomość, że "ciągle żywy Puchatkowy cykl w oczywisty sposób przypomina równie - i to znacznie dłużej - żywy cykl legend arturiańskich", dzięki czemu mogliśmy nadto odkryć "właściwą pozycję Krzysia jako Artura wobec Puchatka-Merlina" i rozważyć nieodpartą ideę, że garnczek miodu to być może sam święty Graal. W kolejnej odsłonie Puchatek ujawnił się również jako nowy Noe i "mistyczny przewodnik swych przyjaciół", prowadzący ich ku doskonałości "po Ścieżce Oświecenia":

"Kiedy Prosiaczek zastanawia się, co Puchatek tropi, ten odpowiada: Będę musiał trochę poczekać, aż to coś wytropię, i wtedy się dowiem. Jak wszyscy wielcy mistycy, Puchatek oznajmia, iż ostateczna prawda nie może być ujęta w słowa - trzeba jej doświadczyć."

Puchatek okazał się też bliski psychoanalizie Freuda (autor pomysłu obiecał nam zresztą przy okazji stosowną książkę o psychologii), a Kabała ujawniła w Wielkim Misiu "mistrza tej najgłębszej z nauk tajemnych", za czym przyszło oczywiście - trzeba to raz jeszcze powtórzyć - "najbardziej niezwykłe objawienie: że pozornie męski Świat Puchatka zawiera sugestię najgłębszych misteriów żeńskich". Tym samym, postawieni w obliczu tak doniosłych dowodów i niezbitych argumentów, musieliśmy w końcu "uznać, iż Świat Puchatka jest światem mitycznym, dorównującym innym mitycznym krainom: Edenowi, Złotemu Wiekowi, królestwu Logres, Sambhali" oraz, oczywiście, "światem mistycznym". A to jeszcze nie koniec absurdów Williamsa:

"Zauważmy jeszcze, że kiedy Puchatek, śpiewając hymn na cześć szyszki jodłowej, celebrował dzień równonocy jesiennej, przygotowywał się jednocześnie do wykorzystania tej samej szyszki do rozpoczęcia gry w Misie-patysie, zastępując nią łodyżki krwawnika, tradycyjnie stosowane do wróżenia z mądrości dalekowschodniej księgi I Cing. Kolejny przykład jego uniwersalnego geniuszu."

Najwyższa już pora zatem, by taoizm skojarzyć z dzieciństwem (zapominając przy okazji o humanitaryzmie konfucjanizmu oraz hedonistycznym, nieczułym ekstremizmie takich taoistycznych następców Lao-tsy, jak Jang Czu). Pisze Benjamin Hoff:

"Najłatwiej zauważalna różnica między konfucjanizmem a taoizmem to różnica postaw: konfucjanizm jest surowy, zorganizowany, patriarchalny, często srogi; taoizm jest radosny, łagodny, dziecinny i pogodny - tak jak jego ulubiony symbol: płynąca woda.

W tym miejscu możemy podkreślić fakt, że taoizm zawsze miał słabość do Bardzo Małych Zwierzątek. Pomijając zwierzęta jako takie - które konfucjaniści uważali po prostu za rzeczy do jedzenia, składania w ofierze lub ciągnienia pługów i wozów - Bardzo Małymi Zwierzątkami w tradycyjnym, zdominowanym przez konfucjanizm społeczeństwie chińskim były kobiety, dzieci i biedacy."[10]

Tak pojęty taoizm, skontrastowany ze straszliwym obrazem hierarchicznego, patriarchalnego i opartego na przemocy konfucjanizmu, staje się nie tylko apologią dziecięctwa, ale przede wszystkim strukturą uniwersalną ("gdziekolwiek na świecie byśmy się znaleźli w dowolnym momencie, tam właśnie powstał taoizm - bez względu na to, czy go tak nazywano, czy inaczej"). Nośną strukturą najpospolitszych, obiegowych mitów New Age, zwłaszcza właściwej mu apologii legendarnego Złotego Wieku czy Edenu, który istnieć miał rzekomo przed tak zwanym Wielkim Rozdzieleniem, przed ruiną absolutnej rzekomo harmonii między człowiekiem a przyrodą. Apologii skrojonej wedle wszelkich kanonów wspólnoty z Findhorn oraz neognostyków z Princetown (z Fritjofem Caprą na czele) i połączonej z radykalną krytyką paradygmatów instytucjonalnej religii, instytucjonalnej nauki i techniki Zachodu. Określa się je tutaj jako "bagno" i manipulację, jako - zespolone w jednakiej pracy nad zniszczeniem przyrody - "religię i naukę Kłapouchego", z których pierwsza "odrzuca świat jako mniejsze zło i zaleca, by mądrzy ludzie ignorowali jego prawa", druga zaś "szydzi ze wszystkiego poza mechanistycznym obrazem ziemi i chce jej wydrzeć wszystkie tajemnice"; obie zaś, choć każda na swój sposób, łudzą nas zbawieniem przed zagładą.

Niech się więc raczej snuje dziecinny mit.

[1] Wszystkie cytaty z "Kubusia Puchatka" i "Chatki Puchatka" w przekładzie Ireny Tuwim.

[2] Nr 11/2000.

[3] A.R. Melrose "Słownik Kubusia Puchatka", Rebis, Poznań 1999.

[4] Cyt za: A.R. Melrose "Puchatkowa czytanka-przedspanka", Rebis, Poznań 1997.

[5] John Tyerman Williams "Kubuś Puchatek i filozofowie", Rebis, Poznań 1998.

[6] Benjamin Hoff "Tao Kubusia Puchatka", Zysk i S-ka, Poznań 1995.

[7] Tamże.

[8] Użyte w tym akapicie myśli i sformułowania zaczerpnięto z następujących książek: "Etykietnik towarzyski Kubusia Puchatka", Rebis, Poznań 1996; Ethan Mordden "Ćwicz razem z Kubusiem Puchatkiem", Rebis, Poznań 1996; "Pokrzepnik fizyczny Kubusia Puchatka", Rebis, Poznań 1996; "Mały poradnik Kubusia Puchatka", Rebis, Poznań 1996; "Mały pomurnik Kłapouchego", Rebis, Poznań 1996; Roger E. Allen, Stephen D. Allen "Kubuś Puchatek i Przepis na Sukces", Rebis, Poznań 1999; Roger E. Allen, Stephen D. Allen "Kubuś Puchatek i rozwiązywanie problemów", Rebis, Poznań 1996; Roger E. Allen "Szkoła menedżerów Kubusia Puchatka", Rebis, Poznań 1995.

[9] John Tyerman Williams "Kubuś Puchatek i nauki tajemne", Rebis, Poznań 1998.

[10]Benjamin Hoff "Te Prosiaczka", Zysk i S-ka, Poznań 1998. Dalsze nawiązania do tego samego tekstu.

Lektury zasadnicze i okolicznościowe:

1. Alan Alexander Milne "Kubuś Puchatek", przełożyła Irena

Tuwim, Nasza Księgarnia, Warszawa 1979;

2. Alan Alexander Milne "Chatka Puchatka", przełożyła Irena

Tuwim, Nasza Księgarnia Warszawa 1979;

3. Benjamin Hoff "Tao Kubusia Puchatka", Zysk i S-ka, Poznań 1995; Benjamin Hoff "Te Prosiaczka", Zysk i S-ka, Poznań 1998;

4. A.R. Melrose "Słownik Kubusia Puchatka (i wszystkich mieszkańców Stumilowego Lasu)", Rebis, Poznań 1999;

5. A.R. Melrose "Puchatkowa czytanka-przedspanka", Rebis, Poznań 1997;

7. John Tyerman Williams "Kubuś Puchatek i filozofowie", Rebis, Poznań 1998;

8. John Tyerman Williams "Kubuś Puchatek i nauki tajemne", Rebis, Poznań 1998;

9. Roger E. Allen "Szkoła menedżerów Kubusia Puchatka", Rebis, Poznań 1995;

10. Roger E. Allen, Stephen D. Allen "Kubuś Puchatek i rozwiązywanie problemów", Rebis, Poznań 1996;

11. Roger E. Allen, Stephen D. Allen "Kubuś Puchatek i Przepis na Sukces", Rebis, Poznań 1999;

12. Ethan Mordden "Ćwicz razem z Kubusiem Puchatkiem", Rebis, Poznań 1996;

13. "Mały poradnik Kubusia Puchatka", Rebis, Poznań 1996;

14. "Mały ponurnik Kłapouchego", Rebis, Poznań 1996;

15. "Pokrzepnik fizyczny Kubusia Puchatka", Rebis, Poznań 1996;

16. "Etykietnik towarzyski Kubusia Puchatka", Rebis, Poznań 1996.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji