Brr, jak śmiesznie!
Wszystko tonie w jasnym, szczególnym świetle. Ogromna scena, na jej zagospodarowanie i wygospodarowanie zużyto w STUDIU kilka pierwszych rzędów krzeseł. Tuż przed nosem widzów z pierwszego rzędu - władze, tak było dawno, dawniej i tak jest dziś - urządzono wybieg dla postaci, przesuwają się gęsiego raz po raz. Muzyka z natrętnym motywem rosyjskiej tęsknicy. Zamachowski ze strzelbą, Malajkat z rękoma w kieszeniach, Trzepiecińska w bieli, Maryna z samowarem, starsza pani, wytworna maman, przy swoim fotelu.
Nuda, pustka, marazm, jałowość, strzępy działań, strzępy słów, zamierające na scenie kwestie, nie dokończone ruchy i - w tym wszystkim - śmiesznie. Wybuchy wesołości na widowni.
Pastisz z Czechowa i jego przeraźliwie dosłowne, konsekwentne odczytanie. Do końca. Jednocześnie pastisz i ta pustka porażająca, niemal biała, naga.
"Wujaszek Wania" w realizacji Jerzego Grzegorzewskiego; przedstawienie, które zachwyci i koneserów i tak zwaną normalną, więc najczulszą, widownię.
Kiedy powstawało - już było o nim głośno. Już stawało się legendą lokalną, warszawską.
Bo tak: przed Międzynarodowym Dniem Teatru mnóstwo u nas premier - jak wszędzie. Które mają udowodnić, że teatr wielkim jest i potrzebnym i zasługuje na... (można wpisać dowolne życzenia). Więc "Ferdydurke" wedle Gombrowicza w Powszechnym - z przełożoną pechowo premierą, więc "Panna Izabela", czyli "Lalka" u Hanuszkiewicza, konkurująca w Dniu Teatru z inną premierą, też z tego top-dnia, "Kordianem" w Dramatycznym, u reżysera Prusa.
Tłok. W tym wszystkim, najszybciej gotowa była ta inscenizacja czechowowska u dyrektora Grzegorzewskiego.
I wyszła bomba, o której można tylko wykrzyknąć: brr, jak śmiesznie!
Bo na scenie jest zabawnie. Od początku. Komicznie. Śmiesznie. Co kto chce.
Zamachowski (Iwan Wojnicki, wujaszek Wania) bawi się z Malajkatem (doktor Astrow) w posuwanie samowara po podniesionej powierzchni stołu; przechylają tak ten stół, przechylają, samowar nie spada, bawić się można, można się też nie bawić - zgodnie z filozofią Czechowa - można jechać i nie jechać, żyć lub nie żyć - co za różnica...
W tej zabawie jest groza. Potworność zabijającej wszystko pustki. Nieważność każdego gestu, uczucia, zachcenia, buntu nawet. Zamachowski, wujaszek Wania z prowincji, pracujący na dochody nadętego głupca, profesora (Włodzimierz Press) może i chciałby sobie strzelić w łeb; strzela gęsto podczas przedstawienia - chyba do szklanek, coś tam za kulisami się rozpryskuje, słyszymy to. Bunt jak zabawa, życie jak harówa bez sensu, ale harówa też nie największa, umiarkowana. Miłość Astrowa do Heleny równie komiczna - Malajkat coś tam chce, ale w pół gestu przerywa, pije wódeczkę, nie z rozpaczy, z nudów.
Jedynie Sonia, najmłodsze pokolenie, surowa, oddana pracy i ideałom, śmiertelnie zakochana
bez wzajemności w Astrowie - coś w finale próbuje uratować. Krzyczy do wujaszka Wani - umrzemy i poczniemy!, podnieca się tą swoją - ich? - ofiarą.
I wtedy gaśnie światło. To bardzo dobra rola debiutującej studentki PWST, Soni - Aleksandry Justy.
Tu są w ogóle same dobre role. I przeraźliwy klimat całości. Teatralnie wspaniały, ideowo - lepiej nie mówić. O żadnych wartościach nie ma mowy, wszystko jest pustką, beznadzieją, nudą i... zabawą. Zabawą, która bawi i nie bawi właściwie.
Po "Dziesięciu portretach z Czajką w tle" Grzegorzewski tym razem wyraźnie dość ma tonacji serio. Ten "Wujaszek Wania", wieloznaczny, mieniący się barwami nudy i zabawy, nudnej zabawy, zabawnej nudy, ma przypominać wspaniałą operetkę "Usta milczą...", choć ma, oczywiście, dawać wykładnię Czechowa na dziś, najsurowszą, jaką można dać. Najokrutniejszą.
Rewelacyjne, mądre, dowcipne i smutne przedstawienie. Jakoś oddaje kondycję naszego życia duchowego, teatru, sztuki.
Boleśnie dotkliwe. I takie wesołe!