Gombrowicz wielkim pisarzem był
"Arcydzieło" i "bełkot" - oba określenia da się udowodnić, oba równie często przewijają się, gdy chodzi o "Ferdydurke" Witolda Gombrowicza. Utwór pisany na złość krytykom, którzy nie docenili jego debiutanckiego "Pamiętnika z okresu dojrzewania" stał się ostatecznie wiecznie aktualną rozprawą z pozorantami patrzącymi na świat i sztukę z pozycji wysokiej kultury dbającej o formę i treść, gdy tymczasem nic w życiu nie da się wpisać w ramki poprawności, a obszary konwenansu, ustalonego porządku i obyczaju to fikcja - życiowa i literacka. "Ferdydurke" stanowi sprzeciw wobec niedostrzeganiu tego, co jest "upupianiem", "dorabianiem gęby" i śmiesznym trzymaniem się z jednej strony tradycji, z drugiej bałwochwalczego nadążania za nowoczesnością.
30-letni Józio (stosownie zagubiony Mariusz Siudziński) trafia ponownie do szkoły i tak jak niegdyś dostaje porcję prawd do bezwzględnego wierzenia, których dobitnym symbolem jest euforyczne powtarzanie, że "Słowacki wielkim poetą był". Dyrygując uczniami groteskowy obrazek zrobił z tego Zbigniew Szczapiński jako prof. Bladaczka. Ale nad rządem dusz nade wszystko pieczę sprawuje doktryner "demoniczny i diaboliczny" Pimko - i takim go właśnie przedstawił Krzysztof Bauman. Ze szkoły droga Józia wiedzie do równie nienaturalnego świata, jakim jest dom Młodziaków. Wszystko co modne, jest dla nich
święte. Zuta Młodziakówna (bardzo przekonująca Karolina Łukaszewicz), działająca jak bezduszny automat, była najbardziej wymownym symbolem świata, w którym jest miejsce tylko na pozy i miny.
Nic poza grą pozorów i tradycją pachnącą szynką nie udaje się też znaleźć na ziemiańskim dworze. Miętus (aż nadto zabawny Jacek Łuczak) plotący wciąż o prostocie i prostactwie, zaczyna wręcz wzbudzać podejrzenia, czy aby Parobek nie interesuje go z innych przyczyn niż ideologiczne...
Józio przypomina trochę Alicję w Krainie Czarów. Próbuje pojąć każdy z układów, w które trafi, ale czy to się może udać?
Autor adaptacji i reżyser Waldemar Śmigasiewicz dał bardzo klarowną - literacko oraz inscenizacyjnie - wykładnię Gombrowiczowskich racji. W tym przedstawieniu nie ma pustych miejsc, wszystko zostało rozpisane na akcję z dobrym tempem i pomysłem. Scena wykorzystana jest w pionie, w poziomie - w parterze i od góry. (Uznanie dla scenografa Macieja Preyera). Grają cztery ściany, trzy pary drzwi, parę stołków i kilka innych drobiazgów. Tu wszystko jest potrzebne i bardzo sprawnie ograne aktorsko.
Mam jednak wrażenie, że w sposobie interpretacji tekstu zbyt często ton farsy (w której graniu tak znakomicie wyspecjalizował się Powszechny) przykrywał gorzką Gombrowiczowską ironię.
Bez wątpienia dla widza to atrakcyjna forma, dla tropicieli przemyśleń zaświadczających o tym, że "Gombrowicz wielkim pisarzem był" trochę mniej. Ale jedni i drudzy, od pierwszej sceny gdy w szarym świecie snop światła oblewa Józia, będą z przekonaniem uczestniczyć w tej dobrze pomyślanej rozprawie o dojrzewaniu i wiecznym niedojrzewaniu...