Stuhr i nijakość czyli dyskomfort basisty
Przed 10 laty Jerzy Stuhr występował w poznańskim "Browarze" jako kontrabasista, nie tylko wcielając się w postać tytułowego bohatera "Kontrabasisty" Patricka Suskinda, ale i - ku zdumieniu publiczności - grając na prawdziwym basie w prawdziwym kwartecie smyczkowym. Co opisałem wtedy z wielką euforią na tych łamach.
Od tamtego czasu wiele się zmieniło: padł zarówno ustrój, jak i "Browar". Stuhr nieco wyłysiał, a publiczność przychodzi go zobaczyć nade wszystko po to, by się zabawić. I ani jej w głowie te wszystkie głębie i niuanse, które 10 lat temu bezbłędnie w "Kontrabasiście" wyłapywano.
Oczywiście Stuhr jak dawniej jest komiczny, zarówno gdy wykłada teorię i praktykę kontrabasu, jak i wtedy, gdy traktuje instrument jako starą babę albo - na odwrót - jako mroczny przedmiot pożądania, pieszcząc go, a potem niemal gwałcąc na naszych oczach swoim smykiem. Także i wtedy, gdy odkrywa przed nami, że kontrabas to jego największy garb życiowy, powód frustracji, alienacji i niepowodzeń miłosnych. Wybornie też potrafi mimiką oddać całą mizerię kontrabasowej solówki.
Ale Jerzy Stuhr zmaga się także z mizerią publiczności ("baw mnie" - zdawała się ona mówić) i - pośrednio - z nijakością naszych czasów. Z nijakością, bo "rypnęły się" wartości, które obowiązywały w realnym socjalizmie, a te, które dziś istnieją (jeśli w ogóle jakieś istnieją) niewiele mają wspólnego z hierarchią wartości obowiązujących w stabilnym społeczeństwie zachodniego dobrobytu. I wobec tego "Kontrabasista" stracił na ostrości.
Ponadto 10 lat temu kontrabasista Stuhra był bardziej tragiczny i śmieszny zarazem, bo bardziej przejmujący musiał się wydać samotny trzydziestoparolatek - przegrany życiowo, pozbawiony złudzeń i wyobcowany - niż obecny pięćdziesięciolatek, który już chyba zdążył się ze wszystkim pogodzić i którego marzenia o buncie i wolności wydają się być już raczej tylko gestem kabotyna.
Bo cóż to za tragedia, cóż to za bunt rzucić dzisiaj etat kontrabasisty w państwowej orkiestrze operowej? W socjalizmie to było coś, no bo kim mógł być potem taki zbuntowany kontrabasista, nauczyciel czy lekarz - fryzjerem? A dziś kontrabasista, który rzuci pracę w operze i zostanie sprzedawcą warzyw, nareszcie wyjdzie na swoje.
Tak więc po 10 latach nijaka i ciągle chora rzeczywistość zmieniła kontrabasistę Stuhra-Suskinda w postać po trosze kabotyńską, nijaką, taką "do śmichu". Tandetną jak my sami i nasza rzeczywistość. Takie czasy!