Szekspir w gorsecie
Pierwsze sceny z Szekspira w Teatrze Polskim są wielce obiecujące. Zwłaszcza te rozgrywające się w półmroku lub za przesłoną z tiulu w jakże efektownej malarsko pustej przestrzeni. Scenografia i kostiumy w ogóle są najmocniejszą stroną tego spektaklu. Ale nie pozostają bez wpływu na samo przedstawienie.
Waldemar Matuszewski wybrał bowiem sobie bardzo trudną formułę szekspirowskiego spektaklu. Jego komedia rozgrywa się przez cały czas w pustej i pozbawionej jakichkolwiek - a tak pomocnych aktorom w budowaniu roli i sytuacji - sprzętów i rekwizytów. I wszystko jest tutaj budowane na słowie, kostiumie, ruchu scenicznym i muzyce. Słowo rzeczywiście podawane jest czysto i wyraziście, ale w miarę jak spektakl rozwija się, coraz bardziej czegoś zaczyna mu brakować. Zmiany rytmu i tempa, reżyserskich pomysłów, interakcji zachodzących między postaciami, a przede wszystkim tak nieodzownie związanego z tą właśnie komedią - żywiołu humoru. Salwy śmiechu nader rzadko rozlegają się więc na widowni. I chociaż spektakl ten publiczność śledzi z należnym Szekspirowi zainteresowaniem, to jednak toczy się on nazbyt monotonnie. I wydaje się, że reżyser po prostu samą przyjętą tu konwencją zbyt skrępował w nim aktorów, którzy jakoś nie są w stanie w tym narzuconym im gorsecie być sobą. Lub po prostu nie potrafią przez czas dłuższy skupić na sobie naszą uwagę. Nawet Mieczysław Hryniewicz w roli Malvolia nie aż tak bawi, jak to potrafi. W pamięci widza pozostają też Karolina Jóźwiak jako Oliwia, Tobiasz Czkawka Wojciecha Siedleckiego, Andrzej Chudogęba - Arnolda Pujszy i poetycki w finale Błazen - Witolda Szulca.
Pięćsetny w powojennych dziejach tej sceny spektakl jest więc w sumie solidny i z niemałym nakładem pracy przygotowany, zbyt jednak monotonny i teatralnie ascetyczny, aby mógł nas tak - jak to zapowiadała dyrekcja - bawić.