Artykuły

Ambitna premiera w Teatrze Wielkim

"Koronacja Poppei" Monteverdiego jest pozycją trudną, zarówno dla realizatorów i śpiewaków jak i publiczności. Dla realizatorów przede wszystkim dlatego, że jej kształt partyturowy nie nadaje się do mechanicznego przeniesienia na scenę i wymaga solidnego, wielokierunkowego opracowania warsztatowego; dla śpiewaków - bo zmusza do zmiany sposobu śpiewania, do "przestawienia" emisji; dla publiczności wreszcie - gdyż jest już raczej zabytkiem muzealnym niż dziełem żywo nas dziś obchodzącym czy też poruszającym.

Dyrekcja Teatru Wielkiego w Warszawie na pewno zdawała sobie sprawę ze wszystkich tych "mankamentów" utworu, który postanowiła wystawić jako kolejną premierę. Przypuszczam, że właśnie dlatego bardzo starannie poszukiwała realizatorów. I znalazła: Zygmunt Latoszewski, który nie tylko jest kierownikiem muzycznym i dyrygentem przedstawienia, lecz także współuczestniczył w opracowaniu polskiego tekstu, to przecież wybitny znawca tego gatunku sztuki w jego historycznym rozwoju, a poza tym wytrawny praktyk, doskonale znający tajniki sceny i kanału orkiestrowego; Ludwik René jest jednym z najwybitniejszych naszych reżyserów i jednym z niewielu ludzi teatru, których nazwać można znawcami i miłośnikami muzyki, Zofia Wierchowicz natomiast nieraz już udowodniła, że doskonale czuje się jako scenograf wielkich historycznych widowisk.

Współpraca tej trójki dała wyniki nad podziw piękne. Przedstawienie zostało zrealizowane inteligentnie, mądrze i z wielkim smakiem, z pietyzmem dla partytury i z myślą o kulturze oraz wrażliwości widzów.

"Koronacja Poppei" jest widowiskiem historycznym, mającym epatować nie tylko tekstem i muzyką, ale i rozmachem. Taki byl chyba zamysł jego twórcy - wielkiego weneckiego kompozytora. Jednak pamiętać trzeba, że sale, a szczególnie sceny weneckie, były mniejsze niż teatr warszawski, więc dzieło okazało się w tym wypadku za małe i zbyt kameralne. Ponadto prawa dramaturgiczne barokowego teatru były nieco inne niż teatru dzisiejszego, a mnogość zmian planu, przywodząca na myśl porównanie z montażem filmowym, też nie ułatwiała zadania.

Realizatorzy wybrnęli z trudności w sposób - jak myślę - jedynie słuszny. Skonstruowali mianowicie widowisko barokowe. Nie teatr, ale właśnie widowisko, w którym wszystko dzieje się na oczach widzów, a widzowie mogliby na upartego również być wciągnięci nie tyle w akcję, ile w przebieg realizacyjny przedstawienia.

Wydaje się, że osobą inspirującą taki właśnie kształt spektaklu była Zofia Wierchowicz. W każdym razie w jej pracy ów barok uwidoczniał się najbardziej: głównym aktorem stała się maszyneria - spadające ze stropu elementy dekoracji, z szumem przesuwane kulisy itd. Nie słychać tylko było gwizdków maszynistów, które kiedyś musiały zagłuszać "burze" w orkiestrze, ale to zapewne dlatego, iż dziś dysponujemy lepszymi środkami łączności niż trzysta lat temu.

Do tych założeń scenograficznych dostroił swoje zamierzenia inscenizacyjne Ludwik René. Dzięki temu aktorzy nie próbowali grać postaci, które odtwarzali, ale przedstawiali kolejne sceny i sytuacje, gestem i ruchem opowiadali o działaniach i perypetiach bohaterów wcale się z nimi nie utożsamiając. Największą zasługą reżysera było to, że w efekcie oglądaliśmy interesujący teatr muzealny, a nie parodię złego teatru. Nakłonienie do takiego umiaru i precyzji działań scenicznych wokalistów operowych zapewne nie było prostą sprawą.

Dyrygent Zygmunt Latoszewski, ta najważniejsza w przebiegu przedstawienia operowego postać, także bezbłędnie współdziałał ze scenografem i reżyserem. I to zarówno podczas przygotowania spektaklu, co wyrażało się we właściwym wyważeniu temp (w stosunku do działań scenicznych), jak i podczas przedstawienia, o czym świadczyła choćby stylowość gry orkiestry, precyzyjnie odmierzana dynamika, albo owa specyficzna i charakterystyczna dla Monteverdiego ekspresja, nonszalancka zapewne w czasach kiedy muzyka ta była pisana, dyskretna i stonowana w stosunku do utworów romantyków i werystów, do których przecież na scenie operowej najbardziej jesteśmy przyzwyczajeni.

Mówi się często, że przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka. Czasem staje się też przeszkodą nie do przebycia. Niestety przyzwyczajenie naszych śpiewaków do odtwarzania operowej literatury jednego tylko kręgu stylistycznego sprawiło, że właśnie oni nie potrafili się przystosować do zamierzeń realizatorów. Oczywiście nie wszyscy. Jerzy Artysz - jak sądzę również dzięki częstym wprawkom w śpiewaniu muzyki dawnej w przedstawieniach Warszawskiej Sceny Kameralnej - był moim zdaniem najbliższy ideału. Mimo iż występował w małej roli Ottona, zdecydowanie wybijał się na czoło wykonawców. Był, obok Krystyny Szostek-Radkowej jak zawsze pięknie śpiewającej partię Oktawii, jedynym artystą czującym ducha i styl tej muzyki. Z uznaniem wymienić też trzeba Barbarę Nieman (Poppea) i Edmunda Kossowskiego (Seneka), którzy z dobrym, aczkolwiek nie zawsze równym powodzeniem, sekundowali czołówce. Szkoda, że pozostali wykonawcy, choć śpiewali poprawnie, a często nawet bardzo dobrze, nie utrzymali się w stylu tej opery. Szkoda, bo wówczas można by powiedzieć, że kolejna premiera Teatru Wielkiego w Warszawie jest nie tylko pozycją ambitną, ale też wspaniale zrealizowaną.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji