Artykuły

Oko za oko

Na "Miarkę za miarkę" w Teatrze Kameralnym w Warszawie czekaliśmy z niecierpliwością. Bo to i sztuka rzadko grywana, i reżyser nieczęsto pojawiający się w stolicy, i w końcu młodzi aktorzy. Dyrektor teatru podejrzewany o sympatie dla akademizmu w sztuce oddał kameralną scenę w ręce młodych ludzi. Już samo to wzbudziło zainteresowanie. Na premierze było tłoczno, potem jednak emocje opadły. Ten, kto przyszedł obejrzeć komedię Szekspira, trochę się zawiódł. Janusz Nyczak przygotował sympatyczny spektakl z Szekspirem w tle. Bohaterami wieczoru stali się młodzi aktorzy, często nie grający dłużej niż jeden sezon w teatrze zawodowym. Ale mimo to "Miarka za miarkę" w Teatrze Kameralnym nie jest prezentacją szkolną i trudno traktować ją jak rewię młodych talentów.

Przedstawieniem tym cieszyć się można jak zabawką. Pełno w nim dokładnie wycyzelowanych teatralnych mgnień, malutkich aktorskich gierek, pomysłowo rozwiązanych sytuacji. Z tej feerii powstaje, co prawda, tylko jedna konsekwentnie przemyślana i zagrana postać - Lucio Mieczysława Morańskiego, ale i to przecież niemało, zważywszy, że mamy do czynienia ze spektaklem stworzonym przez bardzo młodych i mało doświadczonych artystów. Tym bardziej że również pozostałe role nie schodzą poniżej poziomu solidnej profesjonalnej poprawności. Janusz Nyczak z każdego z aktorów potrafił wydobyć jakiś rys indywidualny, coś osobistego i świeżego, co wytworzyło atmosferę, która każe widzom wytrzymywać do końca tego przydługiego spektaklu. "Miarka za miarkę" w Kameralnym rozbita jest dwiema przerwami, a także nie do końca sprecyzowanym pomysłem inscenizacyjnym. W pierwszych scenach mamy coś z klimatu robinhoodowskiej baśni, w ostatnich przychodzą do głosu reminiscencje teatru epickiego. Z zupełnie innego założenia reżyserskiego pochodzi zaprojektowana przez Michała Kowarskiego dekoracja. Jest to drewniana konstrukcja nawiązująca do popularnych kilkanaście lat temu współczesnych adaptacji sceny szekspirowskiej. Ten typ sceny, poprzez swą lapidarność, domaga się dynamicznego wykorzystania, niestety w warszawskim spektaklu służy on raczej statycznym układom aktorskim. Mimo tego spiętrzenia niekonsekwencji, nic tutaj nie razi, nic nie budzi sprzeciwu. Janusz Nyczak wybrnął z kłopotów elegancko i z kulturą. I tak naprawdę nie wiadomo, czy może to sobie poczytywać za powód do chluby, czy wręcz odwrotnie. Problemy Janusza Nyczaka z Szekspirem sprowadzają się do spraw czysto warsztatowych. W dzisiejszym teatrze w zakres reżyserskiego majstersztyku nie wchodzą zagadnienia sprawnej narracji, co przy realizacjach szekspirowskich staje się kwestią niezmiernie istotną. W warstwie najbardziej podstawowej dramaturgia wielkiego stratfordczyka sprowadza się przecież do zrelacjonowania fascynujących wypadków "najwspanialszych opowieści świata", jak powie jeden z krytyków. Odejście od faibuły w polskim teatrze było wynikiem ostrej reakcji na obyczajową, kryminalną i erotyczną dramaturgię pierwszej połowy wieku. Zaczęto operować metaforą, symbolem, uogólnieniem, wszystkim, co nie narzuca zbyt oczywistych sensów słownych. W rezultacie z dawnego konfliktu dramatycznego i innych składników tradycyjnej sztuki pozostała kupa trocin, która dla współczesnego reżysera staje się narzędziem męki.

Współczesny spektakl chce się rozwijać nie w planie fabularnym, lecz przede wszystkim myślowym i znaczeniowym. Proces ten wyzwolił specyficzną i indywidualną twórczość Tadeusza Kantora, Józefa Szajny czy Jerzego Grzegorzewskiego, ale jednocześnie utrudnił rozwój dramaturgii. By zaistniał dramat, potrzebne jest bowiem następstwo czasu oraz postacie zdolne do rozwoju. A tego właśnie twórcy współczesnego teatru pozbyli się najskwapliwiej. Nie znosi tego, niestety, dramat szekspirowski, nie jest w stanie w tej sytuacji odsłonić wszystkich swych wartości. Odczytywanie go z nazbyt współcześnie egoistycznych pozycji sprawia, że dramaturgia ta nigdy nie odsłania swego bogactwa i krwistości. Pozostaje blada i anemiczna. Lub nawet nudna.

W tym momencie zrozumiałem, dlaczego spektakl w Teatrze Kameralnym, mimo kłopotów reżysera z duchem opowieści szekspirowskiej, budzi pewien sentyment. Oto młodzi aktorzy nie zdołali jeszcze zawieruszyć naturalnie przyrodzonej zdolności zabawy. Swoim zapałem i energią uzupełniają do pewnego stopnia chroniczny brak witamin współczesnego Szekspira. Ale - tylko do pewnego stopnia. Komedii elżbietańskiego dramaturga nie da się mierzyć kategoriami bajek dla dzieci. Choćby to były nawet krwiożercze bajki braci Grimm.

Szekspirowi nie można wierzyć. Jego świątobliwi mężowie, szlachetne i czyste dziewice skąpani zostają w komediach w zjadliwej ironii i szyderstwie. Angelo, wydawałoby się, że najboleśniej przedstawiona postać "Miarki za miarkę", jest tylko płotką, drobną przynętą, na którą złapać się mogą bardziej naiwni widzowie. Prawdziwy horror tej sztuki zaczyna się dopiero za jego plecami; świat szekspirowskiego Wiednia roi się od kurew, rajfurów, hochsztaplerów, hipokrytów i zwykłych kłamców. Tych rozpoznawalnych na pierwszy rzut oka i tych, których chroni maska dobrego wychowania i wyszukanych manier. Jakie to szczęście, że Szekspir mając do wyboru dwa niewyobrażalnie dla niego dalekie kraje, Polskę i Austrię, wybrał tę drugą. Gdyby stało się odwrotnie, nasze wygórowane mniemanie o sobie nie zniosłoby takiego upokorzenia. Szekspir musiał czuć do nas jakiś sentyment, ciekawe tylko, dlaczego. Trzeba to kiedyś zbadać.

Najbardziej kontrowersyjną postacią sztuki jest Vincentio, Książę. Za maską sprawiedliwego monarchy kryje się zwykły łobuz. Opuszcza stolicę i swój urząd bynajmniej nie w celu przyjrzenia się życiu poddanych. Stary bajkowy motyw posłużył do ukrycia obaw tyrana i despoty, któremu władza wyślizguje się z rąk, a który nie chce zarazem stracić swego dobrego imienia. Na Angela składa wszystkie swoje obowiązki gdyż:

"... Dałem ludowi swobodę

I byłoby to objawem tyranii,

Gdybym ich smagał i ranił za czyny,

Które spełniali na mą prośbę...

...na barki Angela

Złożyłem urząd. Może on uderzać

Skryty pod moim imieniem, a przecież,

Osoba moja nie zazna obmowy."

W podobny sposób Vincentio uzasadnił wyrok skazujący Lucia na śmierć:

"... lżenie księcia zasługuje na to."

Również w toku akcji wszystkie jego intrygi, przebieranki, swobodne żonglowanie cudzymi głowami, ze swadą wypowiadane rezonerskie myśli świadczą o tym, że Książę obyty jest z bardziej sprawnymi, nowoczesnymi metodami rządzenia.

Na końcu sztuki dwaj panowie tyrani, już pogodzeni, ten prawdziwy, Vincentio i praktykant Angelo, ucinają sobie przyjacielską, fachową gadkę, od której słuchaczowi cierpnie skóra na plecach:

"Angelo, wybacz mu, że ci dostarczył

Głowę człowieka z Raguny, nie Claudia..."

Następujące po tym wszystkim happyendowe zakończenie, ten wystrzelający znienacka fajerwerk optymizmu i szczęśliwości, okazuje się wyszukanym szyderstwem. W swej przewrotności, świadomym stopniowaniu środków wyrazu Szekspir jest szczególnie bliski współczesnemu teatrowi.

Istnieje stara, po wielokroć powtarzana myśl, że dramatopisarstwo jest przejawem pewnego wyrafinowania kultury. I oto nagle odwracają się proporcje i zależności. Starutki, szesnastowieczny, plebejski Szekspir dla naszych nowoczesnych, nadto mądrych i niezdolnych do własnego dramatu czasów okazje się niedościgłym ideałem. Ale to już problem nie tylko Janusza Nyczaka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji