Artykuły

Pozostawione ciało Davida

- Feminizm, jakaś hybryda postromantyzmu, to jakieś odległe wypadki biegunowego umysłu Woolf. Często kojarzy się ją właśnie tylko z jakąś rozwibrowaną feministką popadłą w depresję - rozmowa z TOMASZEM BAZANEM, tancerzem i choreografem, o premierze spektaklu "Orlando".

Aleksandra Rubrzyńska: Moglibyśmy Pana nazwać specjalistą od Woolf?

Tomasz Bazan: No, to chyba duża przesada, ale faktycznie, Virginia Woolf jest mi niezmiernie bliska.

Pisarka niezmiennie kojarzona z feminizmem i walką o prawa kobiet, trochę posądzana o romantyzm

- To są rzeczy, które niezmiennie mnie bolą w odniesieniu do Woolf. Feminizm, jakaś hybryda postromantyzmu, to jakieś odległe wypadki biegunowego umysłu Woolf. Często kojarzy się ją właśnie tylko z jakąś rozwibrowaną feministką popadłą w depresję, co jest bardzo ograniczonym pryzmatem spojrzenia na tą genialną postać.

Co według Ciebie właśnie sprawia, że Woolf jest pisarką, po którą warto sięgać i poświęcić jej ponad dwa lata poszukiwań w teatrze?

- No tak, to już dwa lata i kilka miesięcy, sumując drogę poszukiwań naszego zespołu w kierunku rozczytywania pisarstwa i fenomenu Woolf. Zaczęło sie od "Hermeneia" realizowanej w Warszawskim Teatrze Praga, a teraz zmierzamy do końca "Orlanda" i często szczególnie rano przy kawie występują u mnie wyrzuty sumienia, kiedy myślę o Woolf i zdaję sobie sprawę z tego, jak mało jeszcze wiem i jak skomplikowana to płaszczyzna dyskursu filozoficznego, bo trzeba pamiętać, że Woolf to czysta przestrzeń myśli, najczystsza awangarda umysłowych peryferii. Pamiętam ten dzień, kiedy przypadkowo znalazłem się przed jej domem w Londynie i pomyślałem 'tego już się nie da zatrzymać i albo cię to pochłonie, zarazisz się tym strumieniem i konstrukcją albo po Tobie'. To bardzo karkołomne stawać przed tym całym jej cynizmem, wymieszanym z ostrością myśli, bo dopiero kiedy przejdziesz tę próbę, możesz wydobyć czyste człowieczeństwo i duchową uczuciowość, duchową składnię, którą ta kobieta doskonale czuła i co więcej, potrafiła to wydobywać, przekuwać ją na realne słowa i nie odbierać jej tego, co najcenniejsze: tajemnicy ludzkiego umysłu.

Twoje hybrydowe, konceptualne spektakle zapisały się już wyraźnie w Polsce; odnoszę wrażenie że dołączyłeś do wąskiego grona najzdolniejszych reżyserów, którzy są w stanie odnosić się z wielkim zrozumieniem do współczesnych zjawisk w kulturze; podobnie jak Garbaczewski czy Rychcik posiadasz niezwykłą intuicję. Później w Polsce jest długo, długo nic. Czy tym razem też udamy się w czysto konceptualną podróż?

- (śmiech) Przeraziła mnie Pani tą 'trójką nazwisk', bo brzmi to jak jakiś pakt, a w rzeczywistości wydaje mi się każdy z nas, z tej 'trójki' intelektualnie krąży wokół innych źródeł.

Powiedziałabym, że jedną z waszych wspólnych cech jest fenomelnalna praca z aktorem, bo odkrywacie żywego człowieka z całym jego balastem niedoskonałości.

- Dobrze, że Pani o tym wspomina. Właśnie, 'człowiek'! Tak, udamy się w podróż przede wszystkim z człowiekiem i z jego środkiem egzystencjonalnego bólu oraz trwania, z jego wszystkimi ograniczeniami, bo te, od lat już, najbardziej mnie interesują. Ciało Davida zostawmy na postumencie, zejdźmy trochę niżej, choćby i do rynsztoka, ścieku, meliny, aby tam poszukać właśnie tej tajemniczej istoty, człowieka-orlanda, rdzenia ludzkiej osobliwości, czyli uczuć, nad którymi nie posiedliśmy jeszcze kontroli biomechanicznej, co wydaje mi się jedną z ostatnich ludzkich tajemnic. Zjawisko formowania się emocji i procesy temu towarzyszące to jest to co mnie najbardziej pociąga i to chciałbym zaproponować nam jako wspólny środek transportu.

To wymagająca propozycja, bo natychmiast sugeruje kosztowny wysiłek intelektualny, tym samym dołączasz do wąskiego grona artystów eksperymentu, co do czego nie mam wątpliwości oglądając Twoje spektakle, które choć formalnie ostatnio oddalają się stricte od pola sztuki tańca to jednak są fenomenalnie cielesne. Jaki jest Twój stosunek do ciała na scenie? W końcu krytycy jednogłośnie zaliczają cię do grona najlepszych Polskich tancerzy.

- Ciało...(długie milczenie). To jest ogromna, monumentalna przestrzeń ruchu. Strukturalny skład żywej i bliżej nieożywionej tkanki. Gigantyczna kosmologiczna maszyna, każda jedna jedyna w swoim rodzaju. Unikatowa! Jak ja się bardzo cieszę, że dane mi było dożyć tych strasznych postmodernistycznych czasów, kiedy w końcu odcięliśmy od ciała tę chorobę zwaną techniką i w końcu nasze ciało i intelekt ma szansę na prawdziwe połączenie. Oczywiście, bez techniki i warsztatu ( tu ciągle nic się nie zmieniło i trzeba w pocie czoła niestety codziennie...) nie ma żadnego punktu startu, i to trzeba sobie też uświadamiać i chłodzić tym tą postmodernistyczną gorączkę, ale myślę, że jesteśmy wolni i docieranie do tej wolności, do tej granicy interesuje mnie najbardziej. To jednak proces bardzo złożony, rozległy, labiryntowy. Pewien odkrycia tej wolności nie jestem, ale wyczuwam, że tam ona jest, gdzieś w tej przestrzeni; i idę właśnie w tym kierunku.

Określasz siebie jako?

- (Milczenie) Jako tancerza jednak (milczenie)... I jako reżysera w następnej kolejności.

Przestrzenie Twoich spektakli to zawsze wyczyszczone miejsca, skonstruowane na zasadzie wydestylowanych rejonów myśli. Zimne, rozległe, sprawiające nieodłącznie wrażenie stacji, czy opuszczonych peronów. Co tam 'jest' na tych stacjach?

- Zawsze kiedy przychodzi taki moment, przed premierą każdego spektaklu, siedzę długo w noc z moim szefem techniki Maćkiem i przychodzi taki moment, kiedy wszystko jest już gotowe (na zewnątrz często już jest świt) a my zawieszamy się już w milczeniu i patrzymy, po prostu patrzymy. Zawsze wtedy mam nieodparte wrażenie, że tam, w tej przestrzeni pustki, dokładnie w środku scenografii coś pozostaje, jakby otwierało się jakieś przejście. To jest jeden z tych niezwykłych, metafizycznych momentów, kiedy odczuwam pulsującą ciszę w teatrze, spokój a zarazem jakiś dziwny rodzaj lęku, przeświadczenia, że tam, za tym, stoi kolejne, i już czeka. Później przychodzą aktorzy i skutecznie to niszczą (śmiech).

Przy obecnej produkcji "Orlando" Twoją scenografką jest Małgorzata Szczęśniak. Jak to jest pracować z najwybitniejszą polską scenografką?

- To wygląda mniej więcej tak: 'nie, Tomaszku, to zupełnie niedobre, co proponujesz i musimy szukać czegoś innego, tam na stole są owoce, to weź sobie a ja będę się pakować, a ty mi powiedz o tych funkcjach w iPadzie" (śmiech). Spotkanie z Małgosią zaliczam do jednych z najważniejszych na mojej artystycznej drodze. Zawsze w biegu, zawsze w drodze, niezwykle ciepła, z niezwykłym i ostrym jak brzytwa umysłem, potrafiąca w jednej chwili się uśmiechać a w drugiej powiedzieć coś tak prostego, jednocześnie przemyślanego, że powoduje to w Tobie nieomal wstyd za własny myślowy chaos. Jedną z niezwykłych zaobserwowanych przeze mnie cech Małgorzaty Szczęśniak jest jej fenomenalna, mistrzowska intuicja, no i oczywiście gigantyczna wiedza, wyczucie smaku. Pewne rzeczy Małgosia po prostu 'wie' i konfrontując się z tym nagle uświadamiasz sobie, że właśnie patrzysz przez okno na inny wymiar czasoprzestrzeni, i nie masz w sobie żadnej potrzeby dyskutowania z tym. To jest niezwykłe. Małgorzata Szczęśniak potrafi słuchać i słucha drugiego.

A nad czym skupialiście się w pracy z Małgorzatą Szczęśniak, konstruując scenografię do "Orlanda"?

- Przede wszystkim zależało nam na wypreparowaniu czystej, oszczędnej formy. Postawiliśmy na szlachetne materiały, metale i naturalne formy, jak piach. Małgosia stworzyła przestrzeń przypominającą gigantyczną piaskownicę, jako miejsce gry, skupiające pewną formę niewiedzy, nieświadomości, wynikłą jakby z pół wspomnienia, pół snu. Jak zawsze, co wynika z moich obserwacji, postawiła na pewnego rodzaju przestrzeń w 'połowie drogi', jakby rozgraniczającą sferę życia i śmierci.

To już Twój drugi projekt z wybitnym aktorem Jackiem Poniedziałkiem. To zakrawa już na jakiś artystyczny pakt.

- (śmiech) O na pakt na pewno nie! Różnimy się z Jackiem zupełnie. Kiedy ja chcę ruchu, on chce bezruchu, kiedy ja błagam go o to, że może bardziej skupiona ma być scena, to zaraz później widzę, jak Jacek wybucha. Czasami mam też wrażenie, że mówimy dwoma obcymi językami.

Jednak wasz ostatni spektakl "Indukcje" okazał się fenomenalną pracą, którą pokazywaliście w całej Polsce.

- Jacek jest niezwykłą osobowością i posiada wielki, analityczny umysł. Ciągle stoi na straży spektaklu, jego intelektualnej higieny, niemal pedantycznie dbając o każdy jego ciąg, o każdy rozkład myśli i dramaturgii. Dla reżysera, jeśli odrzuci nieco na bok swoje ego, to genialna płaszczyzna do pracy. Staramy się.

W spektaklu pojawia się też niezwykle uzdolniony Piotr Trojan i Natalia Kalita, znani już z Twoich poprzednich produkcji w tym z "I Ifigenii", za którą dostaliście Łódzką Złotą Maskę.

- Z Piotrem pracujemy już od lat. To już niemal stała, centralna postać moich spektakli. Piotr posiada jeden z ogromnych aktorskich talentów: zjawiskową wręcz intuicję oraz zdolność do myślenia ciałem, co posiada niewielu aktorów. Z Natalią Kalitą spotkaliśmy się dwa lata temu, kiedy rozpoczynaliśmy projekt "Woolf" i realizowaliśmy Warszawską "Hermeneia"; urzekła mnie swoim ogromnym talentem i sposobem bycia na scenie, którego nie mógłbym przyrównać do żadnego innego.

Twój Teatr to już stały składnik na Polskiej scenie teatralnej, mający wierne grono swoich widzów i z każdym kolejnym nowym spektaklem, zdobywający coraz większe uznanie krytyki. Co jest sednem tego teatru?

- LUDZIE! Przede wszystkim zespół i ludzie go tworzący. Bez nich nie byłoby nic. Bez całej tej naszej zbieraniny i wspólnego ryzyka, często zakrawającego na brawurę. Ten teatr tworzą umysły potrafiące zawsze mnie przestrzec i usystematyzować, gdzie moją rolą jest tylko wybrać i skierować to wszystko na ten jeden tor. Zamieniamy się miejscami, rolami... Aktorzy wypowiadają się na temat techniki, techniczni krzyczą na mnie, że sceny do niczego, moja asystentka Karolina puka mnie w czoło na temat dramaturgii, dramaturg zawstydza mnie swoim umysłem, elektrycy targują się nad każdym powieszonym reflektorem i często mają rację, a ekipa sprzątająca mówi mi, że scenografia jest za duża i po co coś takiego (śmiech). Zawsze chciałem, żeby ten nasz teatr skupiał się na życiu, żeby mógł być dla nas taką przestrzenią. Przerażają mnie premiery, bo wtedy to, co najcenniejsze, czyli proces w zasadzie się kończy, teatr się kończy. Oczywiście jest później jeszcze praca dalsza nad spektaklem, ale to już zupełnie inna sprawa.

Twój Teatr swoją siedzibę ma w Lublinie, choć Twoje działania skupione są na całej Polsce i poza jej granicami. Jak to wygląda z punktu widzenia Lublina?

- To wygląda bardzo różnie (śmiech). Jest w tym jakaś trudność dla wszystkich, dla obsługi, dla pracowników biurowych, którzy muszą akceptować taki model pracy, odmienny dla nich samych, ale w naszą artystyczną pracę wpisana jest ciągła nieustanna podróż. Niezmiennie jednak zawsze potrzebujemy jakiejś przystani, portu i takim właśnie miejscem jest Lublin. Na szczęście moi przełożeni, Janusz Opryński i Aleksander Szpecht, to niezwykle światłe umysły i jak na razie, po każdej awanturze i kryzysie potrafimy przekuć to na dobre, za co jestem im niezmiennie wdzięczny.

Co w takim razie dalej? Jakie plany na przyszłość?

- Najbliższe plany to wspólna praca z niezwykłą dla mnie osobowością, dramaturgiem Marcinem Cecko, nad wspólnym taneczno-muzycznym spektaklem.

Dziękuję za rozmowę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji