Artykuły

Operetka rulez

"Nietoperz" to operetka, mimo że o eutanazji i mimo że bez bel canto. Więcej: to wesoły spektakl o śmierci z piosenkami - pisze Maciej Nowak w felietonie w "Przekroju".

Boże, jak ja kocham tę teatralną tandetę, która o sprawach ostatecznych pozwala mówić językiem niespecjalnie intelektualnym, za to żywiołowym.

Myśl ta przepełniała mnie po "Nietoperzu" według "Zemsty nietoperza" Johanna Straussa II w TR Warszawa. Tego wieczoru zrozumiałem, co za szczęście, że w programie "Wszystko o kulturze" w TVP2 zdecydowaliśmy, by gadać ze wszystkimi, tylko nie z krytykami. Porzucenie tradycyjnej perspektywy recenzenckiej skutkuje bowiem lepszym zrozumieniem. W TR Warszawa kończy się premiera "Nietoperza" w reżyserii węgierskiego filmowca Kornela Mundruczo, aktorzy kłaniają się wielokrotnie, przez widownię przetaczają się burnyje apładismienty, perechadiaszczije w awaciju (z ros. burzliwe oklaski, przechodzące w owację - przyp. red.). W foyer spotykam mego przyjaciela Romana Pawłowskiego, wybitnego krytyka "Gazety Wyborczej". Zadowolony, promienieje, ale coś kombinuje. Włącza jakieś dopalacze do swego starego i ciągle twardego dysku, skanuje zasoby e-teatru i Biblioteki Kongresu. I wypala: - Świetny spektakl, świetny, tylko nie rozumiem, po co są w nim odwołania do "Zemsty nietoperza".

No i chuj bombki strzelił, wigilia odwołana. Entuzjazm do przedstawienia rozpływa się w dywagacjach genologicznych dotyczących operetki jako znaku kulturowego, wpływającego na recepcję dzieła. Ałć, boli! Żegnam się z zafrasowanym Romanem i idę na nagranie z Andą Rottenberg, która specjalistką od teatru nie jest, ale przygląda mu się z życzliwością. Szybko rozwiązujemy dylemat Romana: "Nietoperz" to operetka, mimo że o eutanazji i mimo że bez bel canto. Więcej: to wesoły spektakl o śmierci z piosenkami. I dlatego tak bardzo się podoba, mimo że opowieść o upadającej klinice, która w podejrzany sposób skraca życie pacjentów, to raczej materiał na depresyjny spektakl w stylu Krystiana Lupy.

Ponura śmierć krąży dziś nad Zachodem. Anda Rottenberg przypomniała o głośnej instalacji niemieckiego artysty Gregory'ego Schneidera "Pokój do umierania", o własnym odchodzeniu robił spektakle do końca swych dni Christoph Schlingensief, przed kilkoma tygodniami fotograf Terry Richardson opublikował sesję swej umierającej mamy.

Widziałem już wcześniej teatr Mundruczo i chyba rozpoznaję jego reżyserski styl. Tworzy gęstą, klaustrofobiczną rzeczywistość, którą rozbija piosenkami śpiewanymi przez aktorów. Na te chwile wychodzą z roli, wyciągają keyboardy oraz gitary i wspólnie, pod kierunkiem dyrygenta cukiereczka, który dotąd przysypiał w kącie sceny, wykonują covery znanych utworów. Czy mamy do czynienia z aktorami zamieniającymi się w zespół estradowy, czy raczej to band muzyków i wokalistów, którzy odgrywają przedstawienie? Kto ma większą siłę perswazji? Komu publiczność bardziej wierzy? Małgorzacie Buczkowskiej, grającej ogarniętą moralnymi wątpliwościami pielęgniarkę Martę? Czy Małgorzacie Buczkowskiej, interpretującej odkrywczo, ascetycznie słynną arię ze śmiechem z "Zemsty nietoperza"? No nie, ten kawałek musicie kojarzyć, nawet ja go kojarzę.

TR Warszawa właściwie mógłby zwać się TR Warszawka. Na scenie aktorska czołówka młodszego i średniego pokolenia, urodziwa, przyciągająca uwagę mediów (Małgorzata Buczkowska, Roma Gąsiorowska, Agnieszka Podsiadlik, Justyna Wasilewska, Rafał Maćkowiak, Dawid Ogrodnik, Sebastian Pawlak, Adam Woronowicz). Na widowni mieszanka nie gorsza: sławiątka, artyści, agencje reklamowe, hipsterka. Wydawałoby się, że w takim środowisku powinna zabrzmieć apoteoza prawa do eutanazji jako jednego z radykalnych postulatów współczesnej kultury miejskiej. Jesteśmy wolni, możemy iść... A jednak nie, Mundruczo się waha. Ujawnia hipokryzję śmierci na życzenie, ale też wprowadza na scenę młodego bohatera, któremu choroba wykręca kończyny i dla którego zbyt duża dawka zbyt mocnego środka nasennego mogłaby być wybawieniem. Cóż to za perfekcyjna technicznie rola Dawida Ogrodnika! Każdy staw jego ciała pracuje wbrew fizjologii, każdy palec, ręka, noga przypominają zerwane z muru, splątane gałęzie dzikiego wina. Ten naturalizm może nie jest w najlepszym guście, ale robi piorunujące wrażenie. A skontrapunktowany z pogodnie odśpiewaną przez Ogrodnika w finale piosenką Umberto Tozzi prowokuje wyładowania elektryczne i obsunięcia płyty tektonicznej Mazowsza. "Io ti amo/e chiedo perdono/ricordi chi sono/ti amo, ti amo,ti amo/ti amo ti amo...". Tandeta? Tandeta! A jaka cudna.

Autor jest teatrologiem, szefem Instytutu Teatralnego, smakoszem, autorem barwnych recenzji kulinarnych. U nas pisze o premierach teatralnych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji