Czechow w Ateneum
Przed kilku laty oglądaliśmy w Teatrze Ateneum "Mewę" Antoniego Czechowa. Przedstawienie dalekie było od stereotypowych wyobrażeń na temat tego, co "czechowowskie", od jednoznacznych odpowiedzi na pytania: czy Czechow jest autorem optymistycznym czy pesymistycznym? realistą czy symbolistą?, które przecież serio traktował niejeden inscenizator. Janusz Warmiński pokazał wówczas Czechowa gorzkiego i mądrego, nie mającego złudzeń co do natury ludzkiej i samego fenomenu życia. Psychologia postaci, znakomicie granych przez m.in. Aleksandrę Śląską, Jerzego Kamasa, Czesława Wołłejkę, była walorem przedstawienia.
Zrealizowany obecnie "Wiśniowy sad" zdaje się niejedno łączyć z tamtą "Mewą". Nie tylko bowiem aktorzy, reżyser i autor przekładu, lecz również, co istotne - sposób rozumienia świata przedstawionego i bohaterów tej jak nazwał ją autor, "komedii". Aktorzy zderzają tu słowa wypowiadane z ukrytymi intencjami postaci, prowadzą je nieraz do granicy kabotynizmu, nawet nie osłaniają, lecz wręcz kompromitują. Jednak reżyser wciąż pamięta o tym, że słówko "komedia" znaczy co innego niż chcieli niektórzy interpretatorzy Czechowa, nie popełnia też błędu Adama Hanuszkiewicza z "Trzech sióstr" w Teatrze Narodowym. A przecież, mimo to, zarówno relacje pomiędzy postaciami jak i one same rysują się nazbyt jednowymiarowo, chwilami aż płasko. Jepichodow zapada w pamięć wyłącznie dzięki straszliwie skrzypiącym butom i szamotaninie z gitarą, lokaj Jasza urasta do najważniejszej osoby nawet w scenach zbiorowych (reżyser nie powściągnął nadmiernej ekspresji młodego wykonawcy). Szarlotta nie tylko nie nosi w sobie żadnego dramatu, lecz nawet go nie przeczuwa, jest przystojną panią, która lubi żarty i czasem ma zły humor.
A skoro brak w przedstawieniu kilku, także nie wymienionych tutaj, pełnokrwistych postaci, to trudny jest do uchwycenia generalny zamysł reżysera. Choć, oczywiście, można powiedzieć, że ten "Wiśniowy sad" jest i o czasie, który bezpowrotnie mija, i o życiu mającym twarde prawa, i o konieczności zmian - o tym, że stare musi zawsze ustąpić przed nowym - zaś uniwersalność tych treści dramatu podkreśla scenografia Andrzeja Markowicza. W olśniewająco jasnym wnętrzu pudełka sceny, które obramowują draperie ze zwiewnego materiału w perłowym czy gołębim kolorze, pięknie rysują się nieliczne stylowe meble i pastelowe suknie pań. Jest elegancko, ładnie może nazbyt, nawet zabawnie, gdy za prześwitującym horyzontem przemyka kolejka nieco większa od dziecinnej.
W programie do przedstawienia wydrukowano tekst Jerzego Koeniga z uwagą, którą warto przytoczyć: "Śmieszny czy smutny może być Czechow dla widza, nigdy dla aktora, który szukać by chciał jakiejkolwiek recepty. Takiej recepty nie ma. Albo aktor wciśnie widza w fotel, albo każe mu się nerwowo wiercić". Otóż w Teatrze Ateneum tego wieczoru żaden z aktorów, nawet Jan Świderski jako Firs i Aleksandra Śląska w roli Raniewskiej, choć dali role precyzyjnie zbudowane, oparte na majsterskim rzemiośle - nie wcisnął mnie w fotel... Kilku innych - Leonard Pietraszak jako Łopachin bardzo ludzki i prawdziwy w reakcjach oraz Grażyna Strachota jako Waria - uratowało mnie od nerwowego wiercenia, lecz nie uchroniło przed uczuciem chłodu i obojętności wobec całego przedstawienia. Ma ono swoje uroki, również plastyczne, jak kompozycja finału, ma świetne sceny, choćby rozmowę Raniewskiej z Trofimowem w III akcie i pożegnanie Łopachina oraz Wari i w części IV - lecz wszystko to mało, jak na arcydramat.