Niepotrzebni mogą odejść
Ta sztuka o odchodzącym czasie, a wraz z nim o odchodzącej epoce ludzi pewnej klasy, pewnych manier, wreszcie o odchodzeniu pewnej formacji kulturalnej - choć korzeniami głęboko tkwi w ówczesnej Rosji - ma przecież charakter uniwersalny. Przemijalność i niepowtarzalność zjawisk jest ponadgeograficzna i ponadczasowa i właśnie chyba owa uniwersalność "Wiśniowego sadu" decyduje o tym, że jest on grany na scenach niemal całego świata, tak wczoraj jak i dzisiaj.
Sprzedaż na licytacji (za długi) wiśniowego sadu i domu, rodzinnego majątku Gajewych, a następnie - już na polecenie nowego właściciela majątku - wyrąb starych wiśniowych drzew, pamiętających najdawniejsze dzieje tej rodziny, po czym rozpierzchnięcie się wszystkich w różne strony, by szukać tego co nowe, nie znane, oraz rozpacz starego, jak te wiśniowe drzewa sługi, przez nieuwagę pozostawionego samotnie na śmierć - to widome oznaki odchodzącego czasu i pewnego sposobu życia. Wszystko tu jest ostatnie i nic już nie powróci (tak jak jest "Ostatni zajazd na Litwie" u Mickiewicza). A granicę między "dawnymi" a "nowymi" czasy wyznacza tu topór spadający na wiśniowy las. Zaś symbolem na zawsze odchodzącego już świata jest przede wszystkim postać Firsa, 87-letniego lokaja Gajewych. To on właśnie w warszawskim przedstawieniu jest jedną z centralnych postaci.
I mimo iż autor uczynił tę postać prawie niemą, dając jej zaledwie parę słów do powiedzenia, ten Firs mówi wielie. Kto wie, czy nie najwięcej. Jego mowa wyrażając się poprzez jakieś nieartykułowane dźwięki, jakieś mruczenie, poprzez grymas, gest, poprzez przygarbione plecy, a nawet przez samą obecność na scenie - mówi o czasie, który już nie wróci, o życiu, które przeżył w tym majątku, o wiśniowych drzewach, z którymi pospołu się starzał. Toteż śmierć wiśniowego sadu jest zarazem wyrokiem na starego Firsa. Znakomicie i poruszająco zagrał tę postać Jan Świderski.
Wprawdzie po tej samej co Firs stronie rzeki przemijania stoi Raniewska i jej brat Gajew, ale na nich jeszcze nie pora. Będą świadkami odchodzenia tradycji. Pozostaną jeszcze "chwilę" jako niezaprzeczalny dowód przeszłości.
Raniewska Aleksandry Śląskiej, rysowana delikatną kreską, stworzona jakby z półtonów pastelowych akwareli, przepojona poezją i liryką (jak cała sztuka zresztą), lekka, zwiewna, zalotna, pełna marzeń i miłości, a zarazem bezsilna jako dziedziczka, jeśli chodzi o podjęcie zaradczych kroków w sprawie zachowania majątku - została zagrana przez aktorkę jakby z lekkim dystansem. Jej rozpacz jako reakcja na sprzedaż majątku szybko przeradza się w radość z powodu rychłej podróży do Paryża. Jej świat wewnętrzny niewiele ma wspólnego ze światem rzeczywistym.
Zupełnym zaś zaprzeczeniem Kaniewskiej, Gajewa czy Firsa jest kupiec Łopachin. To on zakupił na licytacji wiśniowy sad. On, chłop, którego ojciec a wcześniej dziad byli tu chłopami pańszczyźnianymi, którym nie wolno było wejść dalej niż do sieni. Dzisiaj on tu jest panem. Ale też i on w tym całym towarzystwie niemocy jest jedynym myślącym realistycznie człowiekiem czynu. Wrażliwość, poezja, marzenia, maniery? Wszystko to jest mało ważne gdy nie ma pieniędzy. A Łopachin ma. I dlatego już nie są dla niego za wysokie progi tego domu. Jest nie tylko świetnym organizatorem, ale ma też niezłe pomysły. Toteż będzie się bogacił aż przyjdą inni, lepsi od niego. A na razie tacy jak on "anektują" świat Raniewskiej. Doskonale zinterpretował Łopachina i uwydatnił treści jakie postać niesie - LEONARD PIETRASZAK. Podobnie jak świetna jest symboliczna interpretacja postaci Trofimowa, wiecznego studenta w wydaniu Henryka Talara.
Zresztą, co tu dużo mówić. Jak zwykle w Ateneum zobaczyliśmy kawałek dobrego, prawdziwego teatru.