Artykuły

Lustra Geneta

PORZUCONY przez matkę, wy­chowanek wad i poprawczaka, przestępca, skazany na dożywo­cie i ułaskawiony przez prezydenta Francji na prośbę wielu intelektuali­stów, m.in. Sartre'a i Cocteau. W 1949 roku wyszedł jego "Dziennik złodzieja", przyswojony polskiemu czytelnikowi dopiero w ub. roku (!). A potem seria głośnych sztuk: "Bal­kon", "Parawany", "Murzyni". Tyle - na ogół - wiemy o Genecie. Rzadko grywanym, bo też nie jest to autor łatwy ani dla widza, ani dla teatru.

Andrzej Pawłowski jest człowie­kiem młodym i "widzi jasno w za­chwyceniu". Świat dzieli mu się na zły i myślący. Ludzie - na nas i na tamtych. Wiadomo po czyjej stro­nie jest sztuka: po naszej, myślą­cej. Co więcej - przy nas jest racja, bo żyjemy w 30 lat po Sartrze, któ­ry kusząc przestrzegał przed Gene­tem. Pawłowski wie wszystko.

Bardzo buńczucznie brzmią te dy­wagacje reżysera, szczęśliwie ma on coś do powiedzenia poza tym, co napisał w programie.

To charakterystyczne, że wziął na warsztat Geneta, zaraz po Gombro­wiczu ("Pornografia" i "Trans-Atlantyk" także "Ateneum"). W świe­cie obu tych autorów sytuacje i po­stacie stwarzają się nawzajem. Do­konuje się wielka kreacja. Pusta i ceremonialna. I dlatego prowokują­ca. Dociekliwi pytają: "co też autor chciał przez to powiedzieć?". Ano chciał. Chciał nazywać świat ludz­kich pozorów po imieniu, doprowa­dzając do absurdu, do skrajności hi­storię bywalców pewnego domu pu­blicznego, który jest obrazem świa­ta. Prawdziwy jest burdel, niepraw­dziwe są przebrania gości, wcielają­cych się w najróżniejsze role dla zaznania uciech. Ale potem, potem udanie staje się prawdą, umowa społeczna sankcjonuje nowe kostiumy i nowe role... życie toczy się dalej.

Genet każe się światu przeglądać w serii luster, jakie ustawia sam - dosłownie i w przenośni. Mamy się odbić w tych lustrach, ważąc swoje fałsze, swoją obłudę, swoje pozory. Nie wiem, czy tak się dzieje. Ten moralizatorski zamysł dziś oddala się chyba. Zostaje teatr. Radość ob­cowania z aktorstwem wysokiej pró­by, z grą sceniczną, prowadzoną zręcznie. Tak to właśnie jest, a i publiczność, wygodnie usadowiona w krzesłach, jest w teatrze po to, że­by tego Geneta podglądać, nie żeby poddawać się psychodramie, jak to przed laty w Łodzi zrobił Grzego­rzewski.

Podglądajmy więc. Spektakl jest błyskotliwy. W świetnym tempie po­myka, wprowadzając pomysłowe sy­tuacje i aktorskie, wyborne role. Na czele tego ansamblu, Barbara Wrzesińska jako Irma-królowa. Ak­torka, której teatr ostatnio nam skąpił, stworzyła tu wielką kreację. Ona bodaj jest najbliższa autorskie­mu marzeniu o aktorze - żywej marionecie, oszczędnie operująca gestem, poprzez niuansowe zmiany barwy głosu, mimiki wydobywa od razu najwłaściwszy ton.

Atutem tego przedstawienia jest także scenografia. Stajewski zbudo­wał przedziwny fotoplastikon, efek­towny i funkcjonalny. Jednym sło­wem, wszystkie elementy tego przed­stawienia osiągnęły godne wyżyny.

Co wcale nie znaczy, że będzie się chodziło na "Balkon" dla tych walorów. Jak to w Warszawie - gruchnie wieść, że dowcip jest per­wersyjny, a dziewczyny ładne. Inni powiedzą, jak poeta Lechoń, że to teatralne "łajno". Bo jest to teatr ciągle żywej prowokacji scenicznej i myślowej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji