Artykuły

Jeśli świat gdzie indziej

- Kiedy już odszedłem z Legnicy, dostałem mnóstwo propozycji - wspomina MAREK SITARSKI, dziś aktor Teatru im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu. - I film się trafił, i mnóstwo nagród.

Dlaczego jeden z najlepszych legnickich aktorów gra dziś w innym teatrze?

- Postanowiłem zmienić coś w swoim życiu. Jest tak, że albo komuś coś odpowiada, albo nie. W legnickim teatrze są osoby, które dostają ciekawsze zadania, grają. Jak człowiek występuje na scenie, to się przy tym rozwija, dostaje za to godziwe wynagrodzenie i wie, że to, co robi, ma sens. W pewnym momencie stwierdziłem, że w Legnicy już nie zrobię postępów. Dostawałem propozycje, które aktorsko mi nie odpowiadały, nie posuwały mnie do przodu. A rzeczy, które robiłem, takie jak recitale, miały krótkie nogi. Recital "Liście" zagrałem kilka razy. Cieszę się, że została wydana z tego płyta. "Smażone pomidory", drugi recital, muzycznie inny, tworzyłem dwa, trzy miesiące, a zagrałem raptem cztery spektakle. Okazała się więc, że szkoda było mojej pracy.

Czy można pana jeszcze spotkać w Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej?

- W Legnicy nie gram już ani na bieżąco, ani nawet gościnnie, bo ktoś mnie zastępuje. Może to i dobrze, bo zorganizowało to pracę, tak z jednej, jak i z drugiej strony. Nie zagrałem też w telewizyjnej wersji "Wschodów i Zachodów Miasta", choć mogłem, ale kwestia doboru obsady nie leżała w mojej gestii.

Czy dzisiaj, patrząc z perspektywy czasu, żałuje pan swojej decyzji o odejściu z Teatru Modrzejewskiej, jednej z najlepszych tego typu instytucji w Polsce?

- Nie, nie żałuję. W Legnicy parę ról przeleciało mi koło nosa. Zatrudniało się gościnnych aktorów do zagrania na przykład ról takich jak Papkin czy do wielu innych zadań, z którymi młody aktor chciałby się zmierzyć. Chyba nie po to się męczyłem i kończyłem szkołę, żeby wnosić fotel w "Hamlecie". Takie zadanie nie ma dla mnie sensu. Czasami przy chałturze człowiek się więcej spoci, może się bardziej wykazać. Dlatego czas spędzony w legnickim teatrze zaczął mi uciekać przez palce. Jednak to, że pracowałem w tym teatrze, jest dla mnie ważne. Nauczyłem się dzięki temu i dobrych, i złych rzeczy. Ale musiałem już odejść z Legnicy. A poza tym świetna sprawa... Kiedy już odszedłem, miałem mnóstwo propozycji. I film się trafił, i mnóstwo nagród. Spektakl "Jak zjadłem psa" zagrałem około 40 razy. Nagle się okazało, że jest świat gdzie indziej. I on też jest trudny, ale naprawdę sprzyjający.

No właśnie. Monodram "Jak zjadłem psa" powstał jeszcze podczas pańskiej pracy w legnickim teatrze. A teraz legniczanie, którzy chcieliby go zobaczyć, muszą jechać do Kalisza.

- Do Kalisza i nie tylko. Bo nagle okazało się, że spektakl jest bardzo popularny w Polsce, a to dlatego, że w ciągu roku od czasu premiery zdobyłem pięć nagród w prestiżowych konkursach aktorskich. To było dla mnie trochę zaskakujące, ale cieszę się, że to, co robię, ma sens i przełożenie na widza.

Jak to jest, że w czasie, gdy był pan jeszcze legnickim aktorem, wokół nazwiska Marek Sitarski niewiele się działo. Potem zmienia pan miejsce pracy i niemal od razu wpada pięć nagród?

- Wydaje mi się, że to jest w dużej mierze kwestia promocji, która jest ważna. Jeśli aktor robi cokolwiek, a nie daje mu się możliwości zagrania poza pewnym terenem, czyli na przykład poza Legnicą, to nie będzie o nim słychać. Jak zdobyłem nagrodę specjalną na Kaliskich Spotkaniach Teatralnych, ludzie zaczęli nagle pytać - Skąd jest ten Sitarski? Tak nagle zrobił monodram? Dopiero wtedy dowiedzieli się, że od 10 lat jestem aktorem w Legnicy. I nagle się okazało, że w Polsce zaczęło się mówić o Sitarskim. Niedawno zagrałem dwa razy "Jak zjadłem psa" w Koszalinie, potem w Sopocie, teraz 18 sierpnia jadę ze spektaklem do Krakowa, później do Hanoweru. No i może uda nam się pojechać z recitalem "Codzienność" do Chicago, ale to są na razie plany.

To dlaczego spektakl "Jak zjadłem psa" nie doczekał się dobrej oprawy w Legnicy? Przecież właśnie tutaj powstawał i był to ważny spektakl w historii teatru, a z drugiej strony pozostał niemalże niezauważony.

- To ja zadecydowałem, że wyjeżdżam z miasta, a spektakl razem ze mną. Ale też podejrzewałem, że monodram miałby krótkie nogi. Bo weźmy pod uwagę chociażby rodzaj jego promocji. Afisze były robione z posklejanych kartek ksero. Kalisz z kolei zadbał o profesjonalne plakaty. Kwestia promocji danego aktora jest ważna. Aktor sam się nie wypromuje, a potrzebuje, żeby było o nim słychać. Ważna jest tu działalność marketingowa teatru, w którym pracuje. Poza tym, jeśli w teatrze kładzie się nacisk na wielkie dzieła, a recitale czy monodramy robi się przy okazji, to wiadomo, że będą one traktowane mniej poważnie. Teatr w Kaliszu proponuje różny repertuar, dlatego poważnie podszedł do "Jak zjadłem psa". Zresztą, jak się okazało, było to jedno z ważniejszych wydarzeń w tym sezonie. Więc to jest tylko kwestia podejścia do danej rzeczy.

Teraz jest pan związany z kaliskim teatrem. To będzie krótka przygoda, czy z deskami tego teatru chce się pan związać na stałe?

- Nie mogę powiedzieć, że chcę się związać na stałe z jakąkolwiek instytucją teatralną, bo to się może zmienić z roku na rok. Otrzymałem propozycję od dyrektora, czyli Roberta Czechowskiego w momencie kiedy pięć lat temu objął stanowisko w Kaliszu, ale nie przyjąłem jej od razu. Myślałem, że to nie jest takie proste. Zostawić nagle wszystko i wyjechać do innego miasta? Ale po pewnym czasie doszedłem jednak do wniosku, że to właśnie jest proste, że trzeba w tym zawodzie coś zmieniać, żeby się rozwijać, iść do przodu. Inaczej pięć, dziesięć lat szybko minie i zachodzą nieodwracalne zmiany, ponieważ czasu nie da się cofnąć. Dla mnie właśnie "Jak zjadłem psa" było takim wystrzałem, bo zobaczyłem, że ludziom podoba się to, co zrobiłem, wychodzą ze spektaklu poruszeni. Stwierdziłem, że ja przecież mogę w tym zawodzie funkcjonować na normalnych, zdrowych zasadach.

W Kaliszu są zdrowsze zasady niż w Legnicy?

- W Legnicy pracowaliśmy w trudnych warunkach. I tu w grę wchodzi pewna pokora aktora, bo on jest od tego, żeby grać. W Legnicy niektóre spektakle powstawały właśnie dlatego, że aktorzy godzili się na pewne warunki i dla teatru to jest ok. W Kaliszu jest trochę inaczej. Inne jest podejście do aktorów, do całego zaplecza. To teatr z mocną tradycją i na przekraczanie pewnych granic nie ma tam miejsca. Tam się człowiek czuje rzeczywiście jak aktor, a nie jak ktoś z ulicy.

Czy to znaczy, że w Legnicy czuł się pan czasem właśnie jak człowiek z ulicy?

- Powiem szczerze, że były tam specyficzne i trudne warunki. Odszedłem w pewnym sensie również dlatego, bo uważam, że każdy człowiek jest wartością. Reżyserzy różnie reagują, ale musi być jednak zachowana pewna klasa. Mówimy o pracy w środowisku ludzi wrażliwych i bardzo łatwo jest kogoś urazić, zblokować. To jest kwestia pewnych umiejętności reżysera czy ludzi kierujących tego typu instytucjami. Teatr to nie jest wojsko. Są czasami potrzebne konkretne decyzje, ale to nie jest wojsko, to nie jest coś, za co dostaje się medal, tylko ciągle żywa instytucja, wrażliwa na sytuacje, na ludzi. Praca w teatrze powinna być przyjemnością, a nie gonitwą za jedną czy drugą nagrodą. Uważam, że reżyser czy ludzie kierujący takimi instytutami powinni mieć umiejętność patrzenia i dania możliwości rozwinięcia skrzydeł. W momencie gdy miałem te lotki przycinane, nie mogłem tych skrzydeł rozwinąć, to najlepszym rozwiązaniem było odejście. Gdy poszedłem do Kalisza, dziennikarze zaczęli pisać, że nie rozumieją tego ewenementu, że Sitarski jest w kaliskim teatrze dopiero niecały sezon, a już ma grono fanów. Ja się z tego cieszę, bo to znaczy, że w pewnym sensie moja twórczość jest dostrzegana i jest dobrze przyjmowana.

Można pana zobaczyć nie tylko na deskach teatru, w różnych miejscach w kraju czy nawet w Europie, ale coraz częściej również na srebrnym ekranie. Czy patrząc w przyszłość dopuszcza pan do siebie taką myśl, żeby rozstać się z teatrem i grać tylko w filmach?

- Jeśli wpadnie jakiś film, dobrze, bo to jest fajne doświadczenie dla aktora, natomiast rozwodu z teatrem nie wezmę, bo uważam że teatr dla aktora to jest coś, czego nie można zastąpić. W teatrze aktor uczy się warsztatu. Ale najważniejsze jest chyba to, że tam jest chwila, jest bezpośredni kontakt z widzem. To jest coś, czego nie daje film. Owszem, film daje pieniądze i popularność, ale teatr to jest miejsce magiczne, daje coś czego nie można ani zmierzyć, ani zastąpić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji