Jak Mickiewicz przepowiedział Hanuszkiewicza
Żołnierz nosi buławę w plecaku, a w artyście kryje się potencjalny geniusz. Powyższa maksyma jest prawdziwa, chociaż bardzo trudna do zrealizowania. Przekonują nas o tym najlepiej ostatnie wydarzenia kulturalne. Myślę o wystawieniu w teatrze telewizyjnym w ciągu dwóch ostatnich poniedziałków "Kordiana" Juliusza Słowackiego, a w warszawskim Teatrze Nowym widowiska Boya, Mickiewicza i Hanuszkiewicza pt. "Dozwolone od lat 16-tu", poświęcone postaci tego środkowego autora.
Zobaczyliśmy jak wielki nasz aktor Jan Englert postanowił wyciągnąć ze swego artystycznego plecaka buławę wielkiego reżysera. Widzimy to wyraźnie w jego inscenizacji "Kordiana". Cechą romantyków jako dramaturgów było, jak wiadomo, gigantyczne bałaganiarstwo. Mieszali wszystko z wszystkim, a potem w teatrze - i na scenie, i na widowni - trudno się było połapać. Cóż więc robi genialny reżyser? Kasuje po prostu romantyczne fanaberie, wieloznaczności, niedopowiedzenia Wieszcza Jula i wychodzi z tej magmy klarowna całość jak u Moliera, Niemcewicza czy w dramacie mieszczańskim.
Englert uświadomił nam, że wszystkie zdarzenia dramaturgiczne w "Kordianie" to najzwyczajniejsze w świecie zwidy i majaki chorego mózgu, naruszonego kulą na skutek samobójczego strzału z pistoletu. Tylko nie wziął pod uwagę, iż w ten sposób cały bolesny dyskurs o Polsce, jakim przepojony jest "Kordian", traci swoją wagę i gorycz. Staje się tylko okazją do wystawienia, rzeczywiście przepysznego, obrazków dramatycznych.
Zresztą, jeśli chodzi o ten dramat Słowackiego, Englert mi nie zaimponował. Lepsze numery reżyserskie pamiętamy. Np. jeszcze w czasach studenckich, będąc na początku lat sześćdziesiątych na festiwalu teatralnym w Toruniu, widziałem "Kordiana" granego w domu wariatów, a bohater swoje monologi wygłaszał w klatce, brodząc w stertach gazet. To był dopiero efekt. W ten sposób postępując, Englert nie przeskoczy swoich poprzedników.
Buławę genialności zapragnął też wyciągnąć Adam Hanuszkiewicz. W pierwszej części zaczął od sławnej lekcji polskiego z "Ferdydurke" Gombrowicza. Tyle, że Słowackiego, o którym tam się mówi, zastąpił Mickiewiczem. "I pajechali" - jak mawiają Rosjanie. Wykorzystując słowa Boya, oryginalne listy i dokumenty, zainscenizował co soczystsze epizody z życia Wieszcza Adama.
Czym widza najłatwiej przyciągnąć do teatru w dzisiejszych ciężkich czasach? Wiadomo, erotyką. Dlatego więc na tle muru z tzw. suporku, czyli białej cegły, pojawił się najważniejszy mebel - łóżko, a czasem nawet dwa. I na tym tle wieszcz hopsający. Całość nawet dobrze przez teatralną młodzież zagrana i zaśpiewana. Ale zabawę popsuł sam mistrz Adam, wkraczając na scenę.
Już po pierwszych słowach zrozumieliśmy, że postanowił zdobyć buławę marszałka filologii polskiej. W miarę upływu czasu narastał jednak rozdźwięk między ambicjami Hanuszkiewiczowymi a jego rzeczywistymi umiejętnościami. Okazało się też, iż nie zdaje sobie sprawy z tego, że o ile w teatrze wiele można - np. wyciąć kawałek tekstu, zmienić kolejność scen itp., o tyle w filologii obowiązują pewne żelazne rygory.
Hanuszkiewicz zaczął widzom tłumaczyć, że wieszcz, jego imiennik, romansował naraz z hrabiną Puttkamerową i panią Kowalską. O takim drobiazgu, że ta pierwsza była wtedy panną i nie żadną hrabiną, nawet się nie zająknął. Potem nastąpił dalszy ciąg filologicznych odkryć mistrza H. Okazuje się, iż Nowosilcow był w gruncie rzeczy aniołem. A więzienie w dawnym klasztorze bazylianów w Wilnie było w gruncie rzeczy rajem dla byczącej się młodzieży. W miarę trwania wykładu Hanuszkiewicz wzmagał jego odkrywczość. Ujawnił mianowicie, że Mickiewicz miał matkę Żydówkę. I on, Hanuszkiewicz, rozwiązał wreszcie zagadkę "A imię jego czterdzieści i cztery", nad którą na próżno biedziły się najtęższe filologiczne głowy. Otóż jest to żydowska liczba kabalistyczna i oznacza imię "Adam''.
Ale z tego Mickiewicza był wieszcz -- pomyślałem - że też potrafił przewidzieć Hanuszkiewicza? Też dobre odkrycie uczyniłem, prawda?
Po przerwie filologicznych odkryć Hanuszkiewicza nastąpiła część druga. Odbyła się prapremiera światowa pierwszej wersji obrzędu "Dziadów", część II. Nasz filolog odkrył, że pierwotnie Mickiewicz napisał tę część jako nieszpory, ze stosownymi modlitwami, a po nich dopiero następuje wywoływanie duchów. Ale cenzor Lelewel zmusił poetę do skreśleń i do zamiany Księdza na Guślarza. Dlatego należy grać właśnie tę pierwszą wersję. Hanuszkiewicz powinien stanowczo bardziej się przyłożyć do swojej nowej roli i wiedzieć, że dla filologa podstawą jest ostatnia wersja tekstu, jaka ukazała się za życia autora. A przecież "Dziady" zostały wydane w Paryżu już poza zasięgiem cenzury, a Mickiewicz pierwszej wersji nie przywrócił.
Hanuszkiewicz do scen obrzędu zatrudnił Zespól Ludowy z Drohiczyna. Odniósł sukces, jeśli chodzi o brzmienie śpiewów. Ostre, wiejskie głosy i artykulacja dawały wrażenie większej autentyczności. Natomiast myślę, iż widma wieśniacy litewscy lepiej obsadzali, niż to zrobiono w Teatrze Nowym.
Jako podsumowanie tej kolejnej burzy w naszej kulturze na temat romantyków przypominają mi się słowa pieśni Bułata Okudżawy "Każdemu Panie daj, czego mu brak". Nie będę już dalej się zagłębiać w słowa, żeby ktoś nie poczuł się obrażony. Nie o to przecież chodzi, a o myśl poety.