Artykuły

Sens w szaleństwie. I metoda

Kiedy Konrad Imiela, dyrektor Teatru Muzycznego Capitol, odbierał w poniedziałek Wrocławską Nagrodę Teatralną, usłyszał w uzasadnieniu, że zmienił kanoniczny wizerunek tej sceny. To za mało powiedziane - on ten wizerunek rozbił łomem, gruz udeptał, a na nim wznosi coś, co nijak w tych dawnych ramach się nie mieści - pisze Magda Piekarska w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Swoją drogą - ciekawych czasów dożyliśmy. Dawniej awangarda musiała się zamykać w salonach odrzuconych, cierpieć razy od krytyki i wzgardę publiczności, a teraz - proszę bardzo: nie idziesz pod prąd, nie istniejesz. I tylko nieuczesanym, zbuntowanym należą się nagrody, zaszczyty, oklaski. Co zrobić, skoro ta zasada sprawdza się w Capitolu jak żadna inna?

Kiedy tylko teatr próbuje zrobić coś grzecznie i po bożemu, od publiczności wieje chłodem. I tylko pod włos, pod prąd, z niepokornym błyskiem w oku udaje sieją oczarować.

Budowlana metafora, przywołana na wstępie, jest tu jak najbardziej na miejscu - nowy budynek Capitolu rośnie właśnie na gruzach starego. Będzie nowocześniejszy, bardziej efektowny, wygodniejszy, z lekkim ukłonem w stronę tradycji. I wszystko wskazuje na to, że kiedy przebudowa gmachu przy ul. Piłsudskiego zakończy się w przyszłym roku, opakowanie i jego zawartość będą do siebie pasowały jak ulał.

Bo choć lifting teatralnej treści Capitolu trwajuż od dłuższego czasu, to właśnie miniony rok najdobitniej pokazał, że w tym szaleństwie jest sens i metoda. Przez wiele lat Capitoł ze swoim profilem stał w lekkim rozkroku. Z jednej strony Konrad Imiela anarchistycznego ducha wniósł na scenę już jako członek zespołu Legitymacji i reżyser najbardziej chyba nieuczesanej gali w historii PPA "Wiatry z mózgu", z drugiej - zdawał sobie sprawę, że teatr muzyczny rymuje się z "popularny". I nawet jeśli operetkę wyruguje się zarówno z nazwy tej sceny, jak i z jej repertuaru, to do ukłonów w stronę przyzwyczajeń publiczności do piosenek znanych od dawna na pamięć powinna być zobowiązana.

Tych zobowiązań nie zerwano, więc rewiowy, lżejszy repertuar wciąż jest tu obecny. Ale stopniowo zaczął schodzić na drugi plan, ustępując pola nowym formom, których twórcy starali się jednak pamiętać o potrzebach publiczności. Nie były to łatwe decyzje - ich podejmowaniu towarzyszą zawsze dylematy dotyczące istoty sztuki. Czy godzi się jej być rozrywką, dostarczać li tylko przyjemności i zabawy? I czy owe "przyjemność i zabawa" są rzeczywiście tak niewiele warte? Czy realizowane serio nie wystarczą za misję? I czy bawić dziś można mądrze, prowokując przy okazji do myślenia? Mam wrażenie, że zmiana, jaka zaszła w Capitolu, jest właśnie wyrazem wiary, że jest to możliwe.

Płacz po operetce już ucichł. Po jej młodszych siostrach też go nie słychać. Bo też z ich obecności niewiele artystycznych korzyści wynika. I choć oglądając taki np. pełen błyskotek spektakl o Bondzie, doceniam cały kunszt i ciężką pracę artystów, to nie mogę uwolnić się od wrażenia, że mimo przyjemności, jaką musi każdej obdarzonej mocnym głosem dziewczynie sprawić okazja zaśpiewania w mieniącej się od cekinów sukni "Goldeneye" lub "Diamonds are Forever", to już praca nad całym przedsięwzięciem frajdy i adrenaliny porównywalnej z takim "Jerrym Springerem" nie była w stanie dostarczyć. A adrenalina i frajda jest zawsze takim nieuchwytnym, choć koniecznym do osiągnięcia sukcesu składnikiem każdego artystycznego przedsięwzięcia.

W Capitolu jakoś tak się dzieje, że ten składnik uwalnia się przy najbardziej szalonych projektach. To nie jest teatr, który najchętniej na świecie sięga po sprawdzone na największych musicalowych scenach formaty, ale jeśli już, to też pod prąd - taki był "Jerry Springer. The Opera" w reżyserii Jana Klaty, w którym dostaliśmy okrutne zwierciadło, obejmujące współczesne tabloidyzujące się media, ich bohaterów, ale też nas samych, widzów, czytelników, słuchaczy. Przedtem był jeszcze znakomity "Frankenstein" Wojciecha Kościelniaka, zrealizowany w plastycznej estetyce niemieckiego ekspresjonizmu filmowego i z genialnym Cezarym Studniakiem w roli monstrum. I "12" Jacka Gębury, gdzie formuła teatru tańca nieoczekiwanie okazała się właściwym kluczem do stawiania filozoficznych pytań. A w wakacje - wyreżyserowany przez Konrada Imielę spektakl studium musicalowego "Wewnątrz Patty", oparty na tekstach Pedro Almodovara, prowokacyjny, balansujący na granicy dobrego smaku, erotyczny i bardzo niegrzeczny (żal, że skończyło się na kilku pokazach, bo przedstawienie zasługiwało na dłuższy żywot).

Najnowsza premiera - spektakl Agaty Dudy-Gracz "Ja, Piotr Riviere, skorom już zaszlachtował siekierom swoją matkę, swojego ojca, siostry swoje, brata swojego i wszystkich sąsiadów swoich..." [na zdjęciu] - podtrzymuje tę linię artystycznych poszukiwań. I kompletnie wymyka się regułom teatru muzycznego - nie jest to musical, tym bardziej nie rewia ani operetka, choć muzyka i śpiew są tu silnie obecne, jednak na równych prawach z olśniewającą wizją plastyczną tej opowieści. Pomysł na spektakl, w którym akcja skupia się wokół zagadki śmierci 42 osób, też odsuwa od nas najprostsze skojarzenia z teatrem muzycznym (w domyśle: rozrywkowym, popularnym, lekkim, łatwym i przyjemnym). Tutaj lekko i przyjemnie nie jest. Za to znów zespół Capitolu wyrusza w nowe rejony. I z tej podejmowanej z entuzjazmem wyprawy przywozi publiczności interesującą zdobycz.

Spektakl Dudy-Gracz jest najpoważniejszym - jak dotąd - ciosem w dawny fundament Capitolu. Bo cokolwiek nie powiedzieć o poprzednich przedsięwzięciach, to one jednak, nawet potrząsając solidnie widzem, także bawiły. Tutaj, jak w seansie zbiorowej hipnozy, dajemy się twórcom prowadzić za rękę, ale raczej wzruszenie niż śmiech nam w tej drodze towarzyszy.

Co dalej? Podczas premiery opowieści o Piotrze Riviere obok mnie na widowni siedziała Monika Strzępka (Paweł Demirski musiał być gdzieś dalej - reżysersko-dramatopisarską parę rozdzieliły duchy mieszkańców naznaczonej piętnem mordu normandzkiej wioski). Pomyślałam sobie, że to nie powinien być przypadek i że warto, by Capitol i po ten - wrocławski od niedawna - duet sięgnął. Każdy, kto widział "Tęczową Trybunę", zapamiętał z niej kilka świetnie zaśpiewanych piosenek, a kto miał okazję zobaczyć "Położnice szpitala św. Zofii", dostrzeże musicalowy potencjał. Najnowszy, szykowany na końcówkę grudnia spektakl Strzępki i Demirskiego "Courtney Love" w Teatrze Polskim już samym tytułem sugeruje mocne muzyczne skojarzenia. Ciąg dalszy powinien nastąpić w Capitolu. Tymczasem w styczniu teatr muzyczny zaprasza na reżyserowane przez siebie "Trzy wesołe krasnoludki" - wierzę, że tytułowi bohaterowie z muzyką Mikro-music, w kostiumie Anny Chadaj, pod ręką Imieli i z tekstem Brzechwy nie będą mieli w sobie nic z tej słodkiej poczciwości, którą znamy z Disnejowskich kreskówek.

PS Publiczność tęskniącą do operetek przestrzegam: lepiej o nich zapomnieć. Bo strach pomyśleć, co z taką "Wesołą wdówką" zrobiłby teraz Capitol.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji