Artykuły

Wernyhora 2002

W niemal czterogodzinnym przedsta­wieniu Mikołaja Grabowskiego nie brakuje chyba żadnej sceny z "Wesela", skróty są minimalne. W porównaniu ze znanymi inscenizacjami ostatniej dekady

- Jerzego Grzegorzewskiego, Krzysztofa Nazara czy Adama Hanuszkiewicza - wrocławski spektakl może uchodzić za kanoniczną wersję dramatu.

"Wesele" z autorytetem

Scenografia Jacka Uklei jest uproszczo­ną wersją prapremierowej dekoracji sprzed stu lat, z drewnianymi ścianami, portre­tem Matki Boskiej nad drzwiami, żydowskim świecznikiem na stole i reprodukcją "Wernyhory" Matejki. Weselnicy noszą odtworzone z pietyzmem bogate stroje krakowskie i miejskie ubrania według mo­dy 1901 r. Jan Kanty Pawluśkiewicz wpro­wadził do muzyki oryginalne obery i kra­kowiaki, których rytm wybijany na bęb­nie jest jak bicie serca.

O staranności reżysera świadczy fakt, że zaangażował on w charakterze konsultan­ta literackiego Rafała Węgrzyniaka, wy­bitnego znawcę Wyspiańskiego, autora "Encyklopedii Wesela".

Taki pietyzm w przypadku Grabowskie­go jest zaskakujący. Reżyser ten przyz­wyczaił nas bowiem do innego teatru, no­watorskiego, którego znakiem są ekspe­rymentalne dramaty Schaeffera, odważne adaptacje literatury staropolskiej i insce­nizacje współczesnych dramatów Słobodzianka. Co się stało? Czy, jak mówią w kuluarach złośliwi, Grabowski, prze­chodząc z łódzkiego Teatru Nowego do Starego Teatru w Krakowie, zmienił tak­że pogląd na teatr z nowego na stary?

Mam inną hipotezę. W precyzyjnej in­scenizacji Grabowskiego czuję potrzebę odbudowy autorytetu "Wesela". Ta sztu­ka tkwi w świadomości narodowej Pola­ków, w języku, literaturze, polityce.

Odkrywczy Wernyhora

Ale czy po dziesiątkach inscenizacji, któ­re wywróciły dramat do góry nogami, po "Weselach" disco polo, szopkach narodo­wych i kabaretach politycznych, po "We­selach" pijackich i trzeźwych jeszcze pa­miętamy, o czym tak naprawdę mówi ta sztuka? Kim jest Wernyhora, a kim Stań­czyk, o czym Rycerz rozmawia z Poetą, a o czym Hetman z Panem Młodym, cze­mu Dziadowi objawia się widmo Szeli?

Oczywiście, uczyliśmy się o tym w szkole: "wspaniałą przeszłość poeta przeciwstawia skarlałej teraźniejszości". Nieprawda! Grabowski przeciwstawia się stereotypom i szkolnym interpreta­cjom, wraca do tekstu po prawdę. I od­krywa na nowo arcydramat Wyspiańsk­iego, w którym nie ma prostych ocen i rozwiązań.

Dla mnie takim odkryciem jest Wer­nyhora, którego gra Andrzej Wilk. Tę postać tradycyjnie przedstawiano jako szlachetnego starca z lirą, w dostojnej szacie, z siwą brodą. Najchętniej obsa­dzano w tej roli aktorów olbrzymów, wszak Kuba mówi o nim "wielgi pon". Raz nawet, przed laty w Białymstoku, widziałem Wernyhorę w wykonaniu ak­torki, którą nosił na barana maszynista. Tymczasem kogo widzimy u Grabow­skiego? Silnego, młodego mężczyznę w stroju kozackim, z ogolonym łbem, z którego sterczy pasmo włosów jak koński ogon. Nie ma liry ani brody, przy boku tylko przypasany Złoty Róg. Wy­gląda raczej jak bohater "Ogniem i mie­czem" niż świątobliwy, ukraiński wieszcz. To watażka z kresów, które­mu krew nie obeschła jeszcze na rękach, Sarmata, który zszedł na scenę prosto z rycin Norblina. I ten człowiek ma za­grzewać Polaków do walki o wolność i przypomnieć im, kim byli, a kim się stali!

W znakomitej scenie rozmowy Gospo­darza (Edwin Petrykat) z Wernyhorą-kozakiem odżywa sarmacki teatr Mikołaja Grabowskiego z takich spektakli jak "Opis obyczajów" i "Pamiątki Soplicy", które były ironicznym komentarzem do polskiej mitologii narodowej. Taki Wernyhora, wy­wiedziony przecież z tekstu Wyspiań­skiego ("Przypominasz krwawe łuny?"), zmienia sens finału i w ogóle całej sztuki.

Może dobrze się stało, że to nie on sta­nął na czele powstania, które utonęłoby znów w morzu krwi, tak jak to się stało w 1768 roku z powstaniem chłopów ukra­ińskich i ze wszystkimi kolejnymi zrywa­mi. Grabowski odkrywa w ten sposób w "Weselu" współczesne, antyromantyczne myślenie o zbrojnych wystąpieniach, w którym rachunek zysków i strat wycho­dzi na niekorzyść powstań.

Szklana klatka

Takich scen, kiedy tekst sprzed stu lat współbrzmi ze współczesnością, jest jed­nak stanowczo za mało. Grabowski, bę­dąc do końca wiernym sztuce i nie doda­jąc prawie nic od siebie, włożył jakby "Wesele" do szklanej klatki. Ani jedna istotna kwestia z tych, na które się zawsze czeka, nie przechodzi przez szybę. Ani "A to Polska właśnie", ani "W pysk wam mó­wię litość moje", ani "Chyćcie koni, chyćcie broni". Słuchamy tych magicznych dla Polaka zaklęć - jakby nie nas dotyczyły, ale bohaterów na scenie - jakby to była odległa przeszłość.

Jest tak dlatego, że poza wyrazistą posta­cią Wernyhory reżyser nie daje żadnego drogowskazu do rozumienia sztuki. Nie wiem, czy bardziej go interesuje problem solidarności w narodzie, czy antysemityzm Czepca. Czy bardziej zależy mu na ośmie­szeniu inteligentów, którzy wszystko, na­wet zbrojną walkę, przekładają natych­miast na symbole literackie, czy chłopów skorych do bitki - nieważne po czyjej stro­nie. Wszystkie te wątki są w przedstawie­niu, ale brakuje wyraźnego ich wydobycia.

Innym powodem jest rozdźwięk między Polską z Bronowic AD 1900 a Polską AD 2002. Nie chodzi tylko o to, że dzisiejsza wiejska Polska wygląda inaczej, nie ma już"krasych wstążek, pawich piór, kierezyj, barwnych kaftanów i kabatów". Rzecz polega na tym, że te pawie pióra i kosy na sztorc postawione istnieją, ale w głowach ludzi. Są jak piętno odciśnięte na ich świadomości i co jakiś czas dają o sobie znać kolejnym wybuchem agresji, buty, cham­stwa, nienawiści. Jak to przedstawić w te­atrze - nie wiem. Wiem natomiast, że to już od dawna nie są realistyczne rekwi­zyty, jak je potraktował Grabowski.

Aktorzy górą

Najlepiej w spektaklu wypadli aktorzy grający ludzi z miasta i chyba nie jest to przypadek. W autoironii i szyderstwie Grabowski zawsze był najlepszy. Świet­ny jest Poeta Miłogosta Reczka, który ze wzrokiem wbitym w stół słucha opowie­ści Czepca (Stanisław Melski) o biciu Ży­da i nie ma odwagi przerwać.

Krzysztof Dracz gra Pana Młodego z nu­tą komizmu. Przy żonie (Agata Skowroń­ska) wygląda w swojej sukmanie i czap­ce z pawim piórem, jakby przebrał się na bal kostiumowy. Kiedy w ostatniej scenie wchodzi owinięty kocem, nie ma śladu po chłopomanie, jest zziębnięty pan z mia­sta, który szuka drogi do domu.

Rolą wieczoru jest jednak Rachela. Aleksandra Popławska rysuje portret dziewczyny boleśnie samotnej, która roz­paczliwie szuka miłości i jest jej obojęt­ne, w czyich znajdzie ją ramionach.

Poza Andrzejem Wilkiem i Jerzym Schejbalem (Stańczyk) nie sprawdzili się natomiast aktorzy kreujący widma. Gra­ją niepewnie, jakby nie wierzyli do koń­ca, że te postaci można przedstawić re­alistycznie, jak gdyby rzeczywiście krą­żyły między domownikami. Prowadzi to do nieoczekiwanych efektów komicz­nych, jak w przypadku Rycerza Czarne­go (Igor Kujawski), który mówi zmie­nionym, tubalnym głosem i popisuje się szermierką.

Wielką stratą było odebranie Mikoła­jowi Grabowskiemu w zeszłym roku szansy na zrealizowanie telewizyjnego "Wesela". 90-minutowy spektakl musiał­by z konieczności być autorskim wybo­rem scen z dramatu i powiedziałby wię­cej o tym, co Grabowski myśli dzisiaj nie tylko o dramacie Wyspiańskiego, ale w ogóle o Polsce. Niestety, teatralne "Wesele" tego nie przyniosło.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji