Intelekt bez przyprawy
Na scenie jest szara rupieciarnia, w której jakby się pomieszały style i epoki, a na dodatek szykuje się remont albo wielkie sprzątanie. Niby salon, a może teatr w salonie lub salon w teatrze?
Chyba teatr, bo pojawiają się aktorzy. A może nie teatr, bo ci aktorzy nadymają się, imponują patosem i frazesami, zupełnie jak w życiu. Cokolwiek ustalimy, wkrótce zorientujemy się, że uczestniczymy w jeszcze jednej narodowej maskaradzie.
Pojawiają się w niej postacie, ucieleśniające niektóre z polskich nieśmiertelnych stereotypów. To nasi XIX-wieczni pradziadowie, co to dzielnie piersi nadstawiali albo nie ryzykowali, ale patriotycznie i solidarnie gorzki chleb wygnania jedli, w podnieceniu oczekując krajowych emisariuszy.
Pradziadowie smędzą i ględzą, ale przynudziwszy, co raz czymś zaskoczą, co nielogiczne jakieś, z innej rzeczywistości, sarkazmem podszyte, Gombrowiczem zalatujące, nawet świętość plugawiące.
Z czasem się okaże, że co nielogiczne, w inną - senną - logikę się układa. To teatr z salonem i przenikanie, i czasów pomieszanie, psów szczekanie, pijany patos i seks patriotyczny, błazeństwo i refleksy prawdziwego dramatu, wszystko to razem jest po prostu projekcją podświadomości młodego współczesnego polskiego inteligenta, który - po ojcach i dziadach - też musi przerobić własną emigracyjną lekcję.
Zdaję niniejszym relację z przedstawienia "Historii z psem" Tomasza Łubieńskiego, wystawionej właśnie na scenie kameralnej Teatru Polskiego we Wrocławiu. Jest to bodaj trzecia prapremiera dramatu tego autora na scenach wrocławskich. I chyba najskromniejsza w realizacji, świadomie zubożona, nieomal zgrzebna.
Wyraźnie na pierwszy plan wysuwają się tutaj aktorzy. Najciekawszą postać sceniczną stworzył Jerzy Schejbal. Jego Major to propozycja misterna, poskładana z wielu subtelnych elementów zewnętrznych i wewnętrznych, efektowna a nie efekciarska. Z przyjemnością powitałem na scenie po długiej nieobecności Bogusława Kierca. Upływ lat wywarł na nim piętno. Charakterystyczną dla tego aktora nieco egzaltowaną nadwrażliwość zastępuje dziś przyprawiona szczypią zgorzknienia zrównoważona dojrzałość. Kierc bawi się postacią nazwaną Vice.
Nie bawi się jak spontaniczne dziecko. Bawi się jak intelektualista.
Obu panom ze snu Emisa, towarzyszą zjawy żeńskie, ucieleśnione przez Grażynę Krukównę i Ewę Skibińską. Panie od dawna mi się podobają jako panie. Spodobały mi się też jako aktorki, choć ta szczypta perwersji, jaką przyprawiono ich sytuację sceniczną, nie była atrakcyjniejsza od pornografii w wydaniu Kisiela (por. "Abecadło", hasło: ks. Jan Piwowarczyk). Piąty wykonawca Miłogost Reczek, choć to jego bohaterowi wszystko się śni, miał najmniej do zagrania, ale zdołał potwierdzić, że ma prawdziwy dar - osobowość sceniczną.
Pewnym paradoksem jest dla mnie, że przedstawienie sztuki napisanej przez inteligentnego i wyrafinowanego autora, zrealizowanej przez świetnego i "wyćwiczonego w Łubieńskim" reżysera, dobrze zagranej przez wszystkich wykonawców, znakomicie "doprawionej" muzycznie, wreszcie sztuki dotykającej czegoś, co naprawdę ważne i nas wszystkich dotyczy, jest właściwie dosyć nudnawe. Może rzecz w tym, iż wszystko tutaj jest skrojone, przymierzone, uszykowane na solidną intelektualną miarę, a zabrakło poetyckiego szaleństwa?
Sztuka zaś intelektem nie gardząc, przecież "szaleństwem stoi".