Artykuły

"Okno" po remoncie

Parę tygodni temu oglądałem w radomskim teatrze premierę, której - jak się po kilkunastu godzinach okazało - wcale nie było. Po prostu jeden z wykonawców był tego wieczoru niedysponowany, więc premierę odwołano. Po premierze. Teraz jest nowa premiera, "Okno" Ireneusza Iredyńskiego wyremontowano. Remont polegał na zastąpieniu Waldemara Wailsiaka przez Jerzego Stępkowskiego. Spuszczamy zasłonę na premierę, której nie było, piszemy o tej, która była. Chociaż może się okazać, że tej też nie było - i to byłoby najrozsądniejsze wyjście tak dla teatru, jak i dla widzów i recenzentów.

Być może tę gorzką refleksję wywołują wspomnienia: przed paroma laty na tej samej scenie wystawiono "Daczę" w obecności autora, który nie ukrywał zadowolenia z realizacji jego sztuki. Otóż to. Tym razem wystawiono nie sztukę, lecz słuchowisko z "przybudówkami", których obecność trudno umotywować, chociaż można domyślać się intencji autora "adaptacji" - Zygmunta Wojdana. Jeśli zabieg ten miał wydłużyć czas trwania słuchowiska do normy teatralnej - to wydłużył. Jeśli miał uczytelnić ideę "Okna" - to ją zaciemnił i rozmazał. Jeśli miał to być osobliwy "memoriał" Iredyńskiego - to nie jest to uczczenie autora godne jego talentu. Doszły jeszcze telewizory, ale o nich później.

Iredyński należał do autorów uznanych za "kontrowersyjnych" - tak przez swą twórczość, w której, obok dzieł wybitnych były mierne, jak i przez styl życia wypełnionego tyleż pracą co ekstrawagancjami, a nawet skandalami. Nie musi to być dla teatru istotna informacja, w tym przypadku jednak twórcy przedstawienia aż nadto nachalnie o tym nam przypominają. Iredyńsiki wspomniał kiedyś, że przez całe życie pisał "ciągle jedną i tę samą sztukę". Czyżby piagiatował samego siebie? Nie o formę tu chodzi, lecz filozofię i światopogląd autora opętanego świadomością niemożności dotarcia do tego, co w człowieku i z człowiekiem dzieje się bez jego woli, co jest nieświadome. Pałał żądzą zgłębienia tych zagadek, dręczył siebie i innych obsesyjnymi nawrotami do najciemniejszych stron ludzkiej i społecznej egzystencji. Żył i tworzył między rozpaczą a nadzieją. Czego w nim było więcej?

Z radomskiego "Okna" wynika, że rozpaczy i niewiary. Przez ponad godzinę obcujemy z postaciami odrażającymi, cynicznymi, okrutnymi i zwyrodniałymi. Jeżeli możemy do nich żywić jakieś uczucia, to odrazy, a nitkę sympatii tym łatwiej zdobywa Starsza Pani (Renata Kossobudzka) i bohater główny - Krzysztof (Jerzy Stępkowski).

Przedstawienie rozpoczynają monitory emitujące bieżący program telewizji (rodzimej). Za pierwszym razem widzieliśmy teledyski, za drugim - ekspedycję naukową w jakimś egzotycznym kraju. Potem jest protest-song na temat tego, że ludzie niszczą się wzajemnie, a następnie uczestniczymy w prywatce z okazji imienin gospodarza. Jest to prywatka jak najbardziej współczesna, z plugawymi wyzwiskami i mordobiciem. W takiej scenerii spotykamy Krzysztofa - ambitnego autora ośmiu wersji "Księgi ksiąg", którą - jak się później okaże - długo jeszcze będzie pisał. Literat Krzysztof ma takie zasady, że przez pięć dni w miesiącu odpoczywa ładując w siebie alkohol, przez pozostałe natomiast tworzy i wałęsa się. Jest abnegatem i tym się chlubi, gardzi "porządkiem moralnym" świata i tym się też chlubi. Jedyne niepowodzenie, którym zdaje się przejmować na serio, to niemożność udzielenia satysfakcji kobiecie w łóżku. Jest to bardzo pożyteczne memento dla młodzieży, która chciałaby korzystać z obu wymienionych przyjemności życia, a tu trzeba dokonać wyboru...

Przepiękna, tajemnicza i pobudzająca wyobraźnię poetyka słuchowiska, w którym bohater wypatruje godzinami czy nawet dniami i nocami ognika z mieszkania naprzeciwko, snując w tym czasie monolog wewnętrzny, tu przestaje istnieć, wszystko zostało zbanalizowane i sprowadzone do "draki", "rozróby" i rodzajowych scenek. Krzysztof jest co najwyżej zapijaczonym kabotynem i nie uwierzymy, że epizod ze Starszą Panią, której regularnie przynosi wiśniówkę, może przełamać opinię o nim. Notabene Renata Kossobudzka czyni z tej epizodycznej rólki miniaturę sceniczną. Pozostali wykonawcy przy niej czynią wrażenie adeptów wpuszczonych na salę prób.

Jerzy Wasiuczyński, mając do dyspozycji opisane wyżej tworzywo i dobrawszy sobie takich a nie innych wykonawców, poniósł konsekwencje za wszystkich. Jako doświadczony reżyser i aktor powinien był przecież zdawać sobie sprawę z ryzyka rozdymania kameralnego wydarzenia w spektakl. Olśniony monitorami, nie bardzo wiedział, co z nimi począć. Jedynie scena "jazdy samochodem" jakoś komponuje się z całością. Songi, pouczające nas o konieczności bycia ludźmi, trafiają w próżnię. Wiele do "zagrania" miała Ewa Betta (Barbara), gdyby chciała, a może gdyby mogła. Postać Barbary narysowana jest raczej jednoznacznie, chociaż ilustrować ma tajemniczość, zagadkowość i "dwoistość" kobiecej natury. Na scenie jest wszystko jasne, więc publiczność z satysfakcją przyjmuje słowa robotnika Sawaka jako definiujące panią inżynier. Do zagrania była również scena wizyty "marginesu z przedmieścia", Lolitty (Maria Chruścielówna) i Bolusia (Andrzej Kedosz). Mniemam, że ich obecność w tej składance miała uprawdopodobnić "egzystencjalny ból" bohatera. Jest tylko rodzajowym ozdobnikiem, chociaż Maria Chruścielówna robi wiele, żeby tak nie było.

Nie napracował się tym razem Karol Jabłoński, projektując wnętrze surowe, prawie puste. To nie przytyk, bo gdyby scenografię zestroić z charakterem przedstawienia, może efekt byłby ciekawszy. Należy żałować, że tym razem teatr daje nam tylko namiastkę satysfakcji, a przecież z bogatego dorobku Iredyńskiego można było wybrać coś i godniejszego, i atrakcyjniejszego, stawiającego jakieś ambitniejsze zadania przed aktorami. Widok z tego "Okna" zamyka ściana. Płaczu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji