Fotografia z Zapolskiej
On - człowiek zacny, szanowany, stateczny. Ona - kawał babsztyla. Dzięki ożenkowi z mężczyzną o ustalonej pozycji, zapewniła sobie byt godziwy; żyje wygodnie, zamiast prać brudy w matczynej pralni chemicznej. No i ten trzeci - fircyk, hulaka, tani podrywacz, który uwodzi, znudzoną życiem u boku intelektualisty, kobietę. Aby dramat był wyrazisty jest jeszcze dziecko, świadek rodzinnej tragedii. No i mamy już komplet czyli "Ich czworo".
Jest zdrada, jest przewrotna zemsta i rozstanie. Czegóż więcej potrzeba, by ściągnąć do teatru tłumy. Ale czy rzeczywiście ta, oparta na dość banalnym schemacie, sztuka jest dziś w stanie kogokolwiek poruszyć, wzruszyć, a może zmusić do refleksji? Być może tak, choć po ostatniej premierze w kaliskim teatrze można dojść do przekonania; że dramat Zapolskiej powinien raczej pozostać na półce z książkami, opatrzonej hasłem "naturalizm - Polska". Sięgaliby po niego wówczas jedynie znawcy tematu, którzy nie szukaliby ani przeżyć, ani wzruszeń, ani rozweselenia, a jedynie analizowali strukturę dramatu, konstrukcje poszczególnych postaci... A widz przychodząc do teatru na rzecz skądinąd klasyczną, czy - jak kto woli - trącącą myszką, oczekuje czegoś więcej niż chłodnej kalkulacji i poprawności.
Akcja kaliskiego spektaklu osadzona została w latach dwudziestych. Nie ma więc wielkich kapeluszy, ciężkich sukien z czasów Zapolskiej, a w ich miejsce wprowadzono garderobę bliższą współczesnej modzie. W tej konwencji utrzymany jest także mieszczański salonik. Dość ponury nastrój pokoju przełamuje jedynie kanapa z jaskrawoczerwonym obiciem, jakby znalazła się tu przypadkowo i zachęcała do miłosnych igraszek. W drugim akcie również pewna niespodzianka. Na ścianach kawalerskiego pokoiku, w którym stoi metalowe łóżko, patefon i miednica z wodą, zawieszono chyba całkiem współczesne, kolorowe fotosy. Wszystko to sugeruje pewną umowność i zdaje się mówić, że nie o detale tu chodzi, nie o miejsce i czas, lecz o ludzi i ich sprawy. Bo przecież u Zapolskiej liczy się to, co między ludźmi i to, co w samych ludziach drzemie. Ważna jest więc nie oprawa i nawet nie moralność, lecz człowiek ze swą małością, śmiesznością, wielkością i podłością, z wadami, z zaletami, które wydają się wieczne.
W tym jednak, zdawałoby się najmocniejszym punkcie, przedstawienie zawodzi. Zabrakło jakiegoś sposobu, dzięki któremu ludzie mówiący ze sceny staliby się bliscy widowni. Każdy z aktorów na swój sposób poszukuje własnej metody, każdy wyjęty jest jakby z innego filmu. I pewnie można dopatrzeć się w takim potraktowaniu postaci jakiejś prawidłowości, może próby zabawy rożnymi stylami aktorskiego warsztatu, ale z pewnością w ostatecznym rachunku nie był to zabieg dodający sztuce uroku.
Lech Wierzbowski, grający Męża, niczym Proctor z "Czarownic z Salem", nie wskrzesił w swej postaci ani odrobiny ciepła, uczucia, nie przełamał swego bohatera żadnym błyskiem, detalem, który by świadczył, że jest żywym człowiekiem, a nie klasycznym posągiem z kamienia. Pewnie dlatego Agnieszce Dzięcielskiej łatwiej było odnaleźć się w roli kochanki niż Żony. Ale tak to bywa z kobietami. Monice Szalaty też nie udało się chyba do końca wykorzystać możliwości, jakie dawała rola Szwaczki, subtelnie wygrać wszystkich smaczków, tej postaci. Cezary Morawski, grający gościnnie w Kaliszu, aktor Teatru Powszechnego w Warszawie, był za to urzekający. Grał Kochanka z wdziękiem, dowcipem, stworzył przekonująca postać prawdziwego amanta, który do perfekcji doprowadził, uwodzicielskie rzemiosło. Prawdziwymi rodzynkami przedstawienia były jego dialogi z Wdową, graną przez bardzo dobrą w tej roli Krystynę Horodyńską. Gdyby ta para mogła pozostać na scenie dłużej, może przedstawienie nabrałoby rumieńców. Bardzo grubą kreską, stosując mocne środki wyrazu, nakreśliła epizodyczną rolę sługi Mirosława Sapa. Choć kto wie, czy na spektaklach granych dla młodzieży, nie wywołają salw śmiechu i burzy oklasków. Wspomnieć trzeba także o Dziecku, czyli Ewie Kibler, której powierzono tę rolę. Chyba trochę wbrew Zapolskiej, nie jest w kaliskim przedstawieniu jedynie świadkiem tragedii i ucieleśnieniem niewinności. Dziecko w przedstawieniu Jana Buchwalda od początku wie co jest grane. W końcowej, niemej scenie jakby biorąc wszystko w cudzysłów, żuje gumę i zwracając się do widowni, bezczelnie robi balona. Takich cudzysłowów było w spektaklu jeszcze kilka i to one miały stanowić chyba sposób na odczytanie tekstu Zapolskiej. W trakcie zabawnych scen rozgrywających się między Kochankiem a Żoną, okraszonych popisem tanecznym, pojawiają się zastygłe pozy, niczym zdjęcia, jest także fotografia końcowa, zespołowa, ot, zatrzymani w kadrze ludzie i sytuacja.
Żaglowanie formą nie było jednak dość wyraźne i konsekwentne, by mogło spełnić swe zadanie i wciągnąć widza do wspólnej zabawy. Zobaczyliśmy więc spektakl, który na pierwszy rzut oka jest po Bożemu zrobioną Zapolska, po trosze też jej pastiszem, ale w końcu - ani jednym, ani drugim. Prawdopodobnie dlatego wychodzimy z przedstawienia z niedosytem.